sobota, 6 września 2014

Przedszkolne traumy: Leżakowanie


Ja wiem, wiem... leżakownie nie zawsze bywa traumatyczne. Natomiast ja nie znosiłam przymusu leżenia, otoczona zewsząd leżaczkami.
http://www.press.pl/zdjecie-dnia/pokaz/6,Lezakowanie-chinskich-przedszkolakow

Jedyne co było przyjemne w leżakowaniu to... zapach kawy. Wychowawczynie zaparzały sobie kawę i szeptały. Jedna siedziała w otwartych drzwiach naszej sali, a druga w drzwiach swojej sali i tak - przez korytarz - prowadziły rozmowę. Nie byłam w stanie specjalnie zasnąć, ale też bałam się poruszyć. Za wiercenie się na leżaczku nauczycielki wymierzały potem kary – albo trzeba było dłużej leżeć, siedzieć w kącie, albo nie można się było bawić określonymi zabawkami, czy też - jeżeli wiercenie w opinii nauczycielek było wyjątkowo uciążliwe - poddać się "sprawiedliwości w kole" (o tym więcej w kolejnym wpisie). Parę razy zdarzyło mi się... nie zdążyć do toalety z tego lęku przed poruszaniem się, więc leżakowania nie znosiłam. 

Gdy miałam 5 lat wychowawczynie zaszokował fakt, że potrafię czytać i pisać (to też w sumie niezbyt dobrze świadczy o ich ogólnej erudycji). Nie było to może najbardziej staranne pismo, jakie można sobie wyobrazić, ale – jak to się mówi – dawałam radę... Nauczycielki wpadły wtedy na genialny pomysł! Stwierdziły, że dużo wygodniej będzie im siedzieć w jednej sali przy kawie i szeptać, więc mnie wpasowały do drugiej sali z maluchami. Skoro i tak nie śpię i męczę się na leżaku, a potrafię pisać to można to jakoś wykorzystać. Tak więc zostałam posadzona za biurkiem w sali z maluchami z ściśle określonymi wytycznymi: ktokolwiek się poruszy, mam zapisać jego imię na kartce i pionowymi kreseczkami odznaczać, ile razy dane dziecko wierciło się na leżaczku. Niezły trening, nie? Kameradenpolizei

Na początku – przyznaję się – próbowałam nawet sprostać temu zadaniu. Kaligrafowałam imiona dzieci na kartce, tylko za każdym razem nie podobała mi się wielkość i kształt liter. Wyszedł ze mnie mój perfekcjonizm! Stał obok i drwił sobie ze mnie. Tak więc, aby nie demonstrować wychowawczyniom moich niedoskonałości, zaczęłam objaśniać paniom, że dzieci śpią grzecznie i okazało się, że wszystkim taka wersja służy! Panie sobie siedziały na kawce, ja za biurkiem (a od dziecka chciałam zostać nauczycielem...), a dzieci mogły się spokojnie wiercić na leżaczkach i część, gdy się tak porządnie wywierciła to i szybciej zasnęła...

A już niedługo wpis o SPRAWIEDLIWOŚCI W KOLE.

środa, 3 września 2014

Przedszkolne traumy: Wieża ze zjeżdżalnią


Moja Córka jest raczej „tatusiowa”, po mnie to ma oczy, rzęsy, no i... niektóre powiedzonka. Aha! I jeszcze uparta jest, jak ja. Chociaż Ona doprowadziła to już do perfekcji. Ostatnio zniszczyła swoją pracę plastyczną, ponieważ – uwaga! uwaga! – wychowawczyni zagroziła, że odbierze jej nożyczki, gdyż tnie klej. A Ona na to: jeśli mi pani zabierze nożyczki i nie pozwoli ciąć kleju, to ja zniszczę swoją pracę... No i zniszczyła... Na złość pani, odmroziła sobie uszy. Ale nie o tym chciałam pisać. Moja Córka rozpoczęła właśnie naukę w zerówce. Ma się przez ten rok przygotować do podjęcia nauki w klasie I szkoły podstawowej... Przypominam sobie czasy, gdy ja chodziłam do przedszkola. Nie było idealnie. I pomyślałam, że początek nowego roku szkolnego to dobry moment na wpisy o moich przedszkolnych traumach. Dziś odcinek pierwszy pt. Wieża ze zjeżdżalnią.


Trauma pierwsza – Wieża ze zjeżdżalnią

http://www.dombal.com.pl
Miałam 4 lata. Na placu zabaw tłoczyłam się, jak reszta dzieci, na jednej z niewielu atrakcyjnych zabawek, jaką była wieża ze zjeżdżalnią. Panie sobie w najlepsze prowadziły konwersacje, siedząc na ławeczce, a na wieży dzieci przybywało i przybywało... A że ja już wtedy zdradzałam pewne objawy lęku przed tłumem, wpadłam w pewien rodzaj stuporu i bez ruchu stałam plecami oparta o poręcz. Z niepokojem obserwowałam napływające falami dzieci. Część dzieci zaczęła podskakiwać na wieży, której podłoga ugięła się, po czym mocno wybrzuszyła się w górę i wtedy ktoś mnie popchnął... No niefortunny zbieg okoliczności. Przeleciałam przez barierkę i runęłam plecami na ziemię z głuchym – bum! 

Nie mogłam się poruszyć – częściowo z nerwów, częściowo z bólu, a częściowo z poczucia bezradności. Leżałam więc na ziemi, co po jakimś czasie zaniepokoiło wychowawczynie i przytruchtały w moją stronę. Rozemocjonowany tłum dzieci próbował objaśnić, co się stało, wrzeszczały, piszczały. Panie się zaniepokoiły i stanęły nade mną z zatroskanymi minami. Do tej pory pamiętam te ich szeroko otwarte oczy... W końcu jedna ruszyła galopem w stronę budynku przedszkola i wróciła z... leżaczkiem. Panie umieściły mnie na nim. Zajęło im to trochę czasu, ale ciągle powtarzały, żebym się nie ruszała, więc leżałam sztywno, jak kłoda, co nie ułatwiało im zrealizowania dalekosiężnego planu umieszczenia mnie na leżaczku. Kiedy to się w końcu udało zostałam poinstruowana, że mam leżeć bez ruchu. Ot i cała mądrość nauczycielek... Jeśli się nie ruszasz, to znaczy, że jesteś zdrowy!!!! Odtransportowano mnie do sali i tam... leżałam, aż do przyjazdu mamy... Od tamtej pory mój lęk przed tłumem się tylko wzmagał i... zrobię publiczny coming out: nie znoszę zjeżdżalni... Gdy mam zjechać z kręconej zjeżdżalni do basenu to dostaję palpitacji. Poza tym, jeżeli już nawet zostanę namówiona do zjechania, to jest rzeczą ogólnie wiadomą, że nawet jeśli zjeżdżalnia kończy się brodzikiem, z wodą do kolan, to ja wpadnę tam prawie się topiąc.

W następnym wpisie będzie o słynnym leżakowaniu.

wtorek, 2 września 2014

Historia o myszy


Rzecz wydarzyła się naprawdę... Nie koloryzuję, nie ubarwiam.

© Copyright fotoplatforma.pl
Byłam wtedy w szkole podstawowej. Nie pamiętam, w której klasie – w szóstej, może w siódmej.  Siedziałam przy biurku i odrabiałam lekcje. No nic ciekawego. Do pokoju weszła moja mama, coś mówiła, generalnie jakąś taką motywującą, rodzicielską pogadankę snuła. Usiadła na tapczanie, który stał dokładnie za biurkiem, na przeciwległej ścianie i kontynuowała swój monolog. 

Aż nagle ryknęła – dosłownie – Marta!!! Nie ruszaj się! Szybko! Wyjdź z pokoju! No, nie ruszaj się powiedziałam...! Tak się złożyło, że jakimś cudem udało mi się spełnić te dość wygórowane i pokrętne wymagania. Wolałam w sumie nie protestować, ponieważ mama była w dziwnym stanie. Tak, jakby zobaczyła ducha. A że już wcześniej zdarzały się podobne historie, kiedy mama uważała, że widziała UFO, kosmitów, diabły i biesy to wiedziałam, że nie da jej się tego wyperswadować, gdy jest w takim stanie... Opiszę kiedyś historię ze złoczyńcą, który stał pod naszymi drzwiami i... zatykał wizjerek ręką tak, żebyśmy nie mogły go zobaczyć! To wtedy jaśniejsze się może stanie, dlaczego zamiast od razu zapytać – co się stało? – w miarę spokojnie opuściłam swój pokój. Mama zamknęła z namaszczeniem drzwi i konspiracyjnie wyszeptała: Trzeba pójść po sąsiada. Idź po M. z trzeciego piętra. 

Tego było trochę za wiele, nawet jak na mnie. Spojrzałam na nią podejrzliwie i zapytałam:
- Ale w jakim celu?  
- No jak to w jakim celu, ty się mnie pytasz? – odpowiedziała nieco oburzona...
- No nie wiem w jakim? – odburknęłam z nastoletnią nonszalancją – Najpierw mam nie poruszając się opuścić pokój, a teraz mam iść po sąsiada. Chyba mogę wiedzieć po co?
Mama spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, w których malowała się irytacja z domieszką czegoś, czego nie potrafiłam określić – przerażanie, obrzydzenie... Nagle jakimś dziwnym głosem wycedziła:
- Tam jest ogromna mysz... O-GRO-MNA. Przebiegła ci pod nogami, pod biurkiem. Nie widziałaś?
Nie wiem, jak miałam to zobaczyć, siedząc za biurkiem... Ale już nie polemizowałam. Jeśli ogromna, to ogromna. Chociaż nadal nie rozumiałam, po co nam sąsiad. Widocznie moje wahanie odbiło się na twarzy, ponieważ mama z niecierpliwością ponagliła mnie:
- No idź po sąsiada!!! On ją musi... UPOLOWAĆ!
Roześmiałam się szczerze i powiedziałam – wiem, że niegrzecznie – żeby sobie sama poszła. Ale... ona nie żartowała... 

No dobrze, poszłam po Pana M., który obiecał do nas zajrzeć za krótką chwilę. 

Musiał chyba wytłumaczyć swojej małżonce tę dość osobliwą sytuację, że oto córka sąsiadki przychodzi z zapytaniem, czy jej mąż nie upolowałby u nas myszy...?!?!? 

Ale po paru minutach faktycznie pojawił się u nas w pełnej gotowości. Widząc to, jak przejęta była moja mama podszedł do sprawy naprawdę poważnie. Uwierzył w to, że mysz jest ogromna i kazał się zaopatrzyć w miotłę, odkurzacz i szmatę (nie wiem, czy planował jej duszenie, czy coś innego). Nie wnikałam już w technikalia, ponieważ nie bardzo mnie to obchodziło. Pomyślałam sobie, że w sumie fajnie jest, bo ogromna mysz uwolniła mnie od odrabiania lekcji i poszłam sobie oglądać telewizję do tzw. dużego pokoju. Frajda, nie?! Trochę mi było szkoda, że Pan M. poluje na tę mysz, bo w sumie mogłaby sobie u mnie mieszkać. I tak pewnie spędziłyśmy razem trochę czasu, ale trudno... 

Mama panikowała. Asystowała po drugiej stronie drzwi, dopytując o szczegóły i donosząc sąsiadowi napoje. To dziwowisko trwało blisko dwie godziny. Sąsiad wyszedł wreszcie ode mnie z pokoju cały zapocono, jakby się siłował z myszą co najmniej swojego wzrostu i wagi, i ze smutkiem oświadczył, że nie dorwał myszy. Uciekała sprytnie za meble i nie pomogło nawet to, że odsunął szafę... Razem z mamą wymienili parę ukradkowych uwag, które dotyczyły rozmiaru myszy. Z desperacją sąsiad zażądał większej liczby szmat i sznurka. Ale, nie, nie! Nie planował ani powiesić myszy, ani siebie samego za swą nieudolność w roli myśliwego. To, co zaszło przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Pan M. przywiązał sznurek do klamki moich drzwi od strony korytarza i przymocował go do klamki drzwi od łazienki, na przeciwległych drzwiach. To... na wypadek, gdyby mysz próbowała otworzyć sobie drzwi klamką. Koncept godny Pomysłowego Dobromira. A następnie obłożył próg drzwi szmatami, gdyby mysz próbowała przecisnąć się pod drzwiami. Zadowolony z siebie, że tak rozmyślnie zabezpieczył pokój udał się do siebie, bo już było dość późno. Dochodziła 21.00. Zapytałam więc mamę, czy w związku z tym mogę jutro nie iść do szkoły, ponieważ mam nieodrobione lekcje, nie mam dostępu do plecaka, a co więcej – nie mam się w co ubrać!!! Mama była zdezorientowana, ale zerkając na zegarek wróciła jej nadzieja.
- Po 22.00 ojciec wróci z pracy, bo akurat zmianę kończy i on się tym zajmie.
O! Ludzie! No nic, a mogło być tak pięknie...

Tata wrócił z pracy i pierwsze, co zobaczył po wejściu do mieszkania to moje drzwi przywiązane sznurkiem do drzwi łazienki i szmaty ułożone ciasno na progu mojego pokoju. Do tej pory nie wiem, co sobie pomyślał, ale z charakterystycznym dla siebie przekąsem zapytał: A co znowu Marta odstawia? Jakąś nową książkę psychologiczną przeczytała? 

Mam przystąpiła do rozemocjonowanych wyjaśnień, opisując rozmiary myszy tak, że można było pomyśleć, że to jakaś krzyżówka z lwem. 


                             funny-pictures.picphotos.net
Tata się... wkurzył. Chciał zjeść kolację i się wykąpać. Porozplątywał wszystkie szmaty i sznurki ku rozpaczy mojej mamy, wziął zmiotkę, wszedł do pokoju... i po chwili wyszedł, mówiąc do nas – no przyznaję, dość protekcjonalnie – posprzątajcie ją... I odłożył nieco zakrwawioną zmiotkę na podłogę pod naszymi nogami. Ech... 

Więc historia kończy się morderstwem popełnionym na... naprawdę niedużej, polnej myszy...

czwartek, 7 sierpnia 2014

Hand in hand


Lubię patrzeć na ludzi, którzy trzymają się za ręce.

Trzymają się za ręce i idą równym tempem. Jest w tym taka miękkość i piękno. Niezależnie, czy jest to kobieta i mężczyzna, kobieta i kobieta, mężczyzna i mężczyzna, matka i dziecka, ojciec i dziecko, czy też dwoje dzieci. W tym geście jest coś szczególnego. Podkreśla on, że oto jestem tu z tobą i jednocześnie daje do zrozumienia, że to ja trzymam ciebie, ale też ty trzymasz mnie. Czyli w razie czego to ja cię mogę przytrzymać mocniej, gdybyś upadał, albo ty mnie. Równowaga sił. Zaufanie. Zawsze mnie to wzrusza, gdy ktoś mnie bierze łagodnie za rękę, zdając się mówić: jestem obok, nie masz się czego bać. Porusza mnie też to, gdy ktoś chwyci mnie za rękę nagle, gdy potrzebuję pomocy. I dotyczy to zarówno wymiaru fizycznego, tu i teraz, jak i metafizycznego. Myślę o tym dzisiaj patrząc na to zdjęcie. 

Wykonałam je w Egerze, podczas pierwszego spaceru ulicami miasta. Lubię się włóczyć bez celu po nowym mieście. Jest w tym coś magicznego. Wszystko jest nowe, niezwykłe i czasami jakieś drobne detale na ulicach miasta potrafią nas zachwycić. Szczególnie lubię spacerować wieczorem, mniej uczęszczanymi ulicami. Lubię tak trochę się zgubić, ale jako „nietutejsza” mam do tego pełne prawo i przepadam za tym, gdy ktoś później troskliwie udziela mi porad, jak mam wrócić stamtąd, skąd przyszłam. Przepadam też za włóczeniem się po nowym mieście z kimś podobnym do mnie, kto lubi chodzić bez mapy i po prostu chłonąć miasto. I właśnie, gdy tak sobie chodziłam po Egerze zauważyłam tę parę. To im zrobiłam to zdjęcie, a nie ulicy, która sama w sobie też jest  oczywiście interesująca. Ale oni tak pięknie się w nią wkomponowali. Szli za rękę w skupieniu, od czasu do czasu patrząc sobie w oczy. Do tej pory uśmiecham się, gdy o nich myślę.

Ale przypomniała mi się też w związku z tym wszystkim pewna historia. Cały czas myślę o urlopie - górach, Egerze, podróżach i ta opowieść doskonale koresponduje z tymi tematami.

Więc dziś będzie historia o „łapaniu za rękę”.
Miałam wtedy siedemnaście lat. Pojechałam w góry, ponieważ miałam lekko dosyć wszystkiego, co związane było z domem, szkołą znajomymi, chłopcami, którzy się mną wcale nie interesowali, a przynajmniej nie ci, do których ja czułam miętę... Po prostu spakowałam plecak, wsiadałam do pociągu i uciekłam. Na stacji w Zakopanem czułam, że już mi się lepiej oddycha, lżej, że schodzi ze mnie to całe wielkomiejskie napięcie. Pomyślałam, że pójdę na Giewont. Mam z nim wyjątkowo dobre skojarzenia. Pierwszy raz wdrapałam się na niego mając niecałe czternaście lat podczas obozu letniego. Pamiętam, że wejść na Giewont zdecydowała się wtedy bardzo mała grupka uczestników i gdy wracaliśmy wieczorem do obozu, szliśmy ulicami Zakopanego i śpiewaliśmy We are the champions. Mając takie wspomnienia, nie dziwne, że będąc w kiepskiej kondycji emocjonalnej wybrałam Giewont. Chciałam znowu poczuć się championem ;-) Zdecydowałam się iść przez Strążyską. I szłam. Pogoda się zepsuła, ale trudno... Nawet lepiej, bo mało ludzi się wałęsało. Po drodze spotkałam Turystę, mężczyznę ok. 50. Stał taki zagubiony, zdezorientowany. Pozdrowiłam go i zapytałam, co się stało. Okazało się, że chciał iść na Kondratową, coś mu się poplątało i wylądował na Kalatówkach i stamtąd, zamiast się wrócić, Nad Reglami doczłapał aż tu i po drodze w deszczu cały przemókł i zgubił aparat fotograficzny. No... bida z nędzą. Dałam mu gorącej kawy z termosu, kanapkę i wyjaśniłam, jak ma się wydostać do cywilizacji. Ale zdecydował, w ostatniej chwili, że idzie ze mną na Giewont. To był Polak, ale od wielu lat mieszkający w Hamburgu. Inteligentny człowiek, któremu parę rzeczy w życiu wyszło, a parę totalnie nie. Ostatni raz w Tatrach był blisko trzydzieści lat temu. Nie mówił za dużo. Ja też nie. Jak już, to rozmawialiśmy o górach. 

Na końcówce drogi już dość mocno padało, lało nawet. Wahaliśmy się, czy iść, czy nie iść. Ale ja powiedziałam, że wchodziłam już kilka razy w różnej pogodzie i na pewno damy radę. Uśmiechnął się do mnie i ruszyliśmy. Trochę ludzi było, część turystów w klapkach... Do tej pory nie przestaje mnie to dziwić. W sumie to uważam, że ci ludzie docierając w takie miejsca w klapkach powinni być nagradzani brawami z jednej strony za bezmyślność, ale z drugiej za wytrzymałość... Ja sobie nie wyobrażam wejścia w klapkach nawet na Nosal. Umordowałabym się. I wtedy mi się brawura włączyła. Irytowało mnie to stanie, czekanie aż się jeden z drugim chwycą łańcucha. Przeszłam lekko bokiem, co robiłam już wcześniej, ale tym razem to było nierozważne bo mocno wyślizgane głazy po deszczu są dość niebezpieczne. I się poślizgnęłam... Zdążyłam tylko krzyknąć i wyłączyłam się. Tak, jakby ktoś zamroził na chwilę moje procesu poznawcze. Ale w sekundę później wsiałam już złapana za rękę przez... Turystę z Hamburga. Nic nie powiedział, nie komentował. Wciągnął mnie na górę i razem zdobyliśmy Giewont. Zrobiłam mu zdjęcie swoim aparatem fotograficznym, które potem mu przesłałam do Hamburga. Odesłał mi pocztówkę z podziękowaniami i z dopiskiem: do zobaczenia na szlaku. Niestety zapomniałam, jak miał na imię, a kartkę po czterech przeprowadzkach gdzieś zgubiłam... Nie wiem, jak to się stało, że on wtedy pobłądził na - w sumie - prostej drodze, a potem poszedł ze mną i był dokładnie, właśnie tam, gdzie ja wyrwałam do przodu, nie wiem, jak zdołał złapać mnie za rękę. Ale pamiętam ten moment, gdy mnie za nią trzymał.  Pamiętam jego niepokój w oczach pomieszany z ulgą.

Dokładnie pamiętam. 

I lubię patrzeć na ludzi, którzy trzymają się za ręce...

środa, 6 sierpnia 2014

Podróż sentymentalna



W tym roku Tatry pokazały mi, że pewne rzeczy są takie, jak są, czy je rozumiem, czy nie. Heraklit sformułował pojęcie – enantiodromia: wszystko prędzej, czy później przechodzi w swoje przeciwieństwo. Z żywego rodzi się martwe, z martwego żywe, z młodego rodzi się stare, a ze starego młode, z przytomnego rodzi się śpiące, a ze śpiącego przytomne. Enantiodromia to coś w rodzaju mety, na której wszystkie przeciwieństwa, sprzeczności są etapami tego samego procesu. Człowiek oszołomiony miastem, pracą, projektami, zadaniami powinien – chociaż raz na kwartał – wyruszyć w góry, żeby nieco osłabła w nim motywacja do panowania nad otoczeniem, dominowania nad rzeczywistością i podporządkowywania jej własnym potrzebom. W górach można poczuć, że życie to nie nowy projekt, parametryzacja, hierarchizacja, ściganie się i udawanie, że zajmujemy się rzeczami ważnymi… Góry uczą uważności, odpowiedzialności i dają spokój.

Ja gór unikałam ponad dziesięć lat… Ale nie dlatego, że uważałam, że nie mam czasu i muszę działać i zwiększać PKB. Bałam się poczucia własnej bezradności w zderzeniu z moimi marzeniami, których ogromna część ulokowana była w Tatrach (pisałam o tym). W te wakacje Tatry również nie wchodziły w grę. Ale któregoś wieczoru moja Córa poprosiła, żebym pokazała jej zdjęcia ze swoich wakacji i gdy wdrapałam się na drabinkę, aby zdjąć albumy upchnięte na najwyższej półce szafy, to nie mogłam już oderwać wzroku od tych okładek, które kryły zdjęcia z moich wypraw w góry. Stałam, jak zaklęta. Jeśli ktoś czytał „Śmierć w Wenecji” Thomasa Manna i pamięta Gustava von Aschenbacha, którego widok rudowłosego mężczyzny, który stał wsparty o kij podróżny przed budynkiem cerkwi, skłonił do podróży to… zrozumie mnie… Widok starych, obdrapanych okładek albumów wywołał we mnie burzę emocji. Targało mną od prawej do lewej – od chcę, muszę do nie chcę, nie poradzę sobie, od potrzebuję tego do – to jest bez sensu… Ale wreszcie moja Córka zdecydowała, że ona też chce chodzić z plecakiem po górach i też chce zobaczyć Smreczyński Staw, Giewont, Zawrat, Smoczą Jamę, Jaskinię Mylną… I pojechałam. Na krótko co prawda, ponieważ głównym planem na wakacje były Węgry (o tym więcej tu), ale to były cztery cudowne dni. Byłam, jak nowo narodzona. Dawno już nie miałam tyle siły, energii. Przypominanie sobie ścieżek, szlaków… to była wielka radość, szczególnie, że pewne rzeczy okazują się tak piękne i zapierające dech w piersiach, jak dziesięć, czy nawet piętnaście lat temu! Zrobić zdjęcie własnej Córce tam, gdzie kilkanaście lat temu chodziłam ja – to jest bezcenne doświadczenie. Patrzeć, jak się uśmiecha i przystaje w miejscach, gdzie ja się zatrzymywałam – miód na moje serce. Może kiedyś ona będzie chodzić po górach z plecakiem i zawędruje tam, gdzie ja miałam plany, ale się nie udało.

Wąwóz Kraków
Jedynym kłopotem było to, że pamiętałam większość tras z punktu widzenia osiemnastolatki, o – no bądźmy szczerzy – dość długich nogach (na pewno dłuższych niż nóżki 5-latki). Wąwóz Kraków w deszczu dla Jasi to był teren dość trudny. Obiecałam jej Smoczą Jamę. Przed Smoczą Jamą nawet się nie zawahałam. Wchodzimy? Wchodzimy! Jasia dzielnie pokonała drabinkę, przy łańcuchach było już nieco gorzej, tym bardziej, że padał deszcz, ale… dała radę! Zeskoczyła z ostatniej skały na w miarę stabilny grunt, uśmiechnęła się od ucha do ucha i powiedziała z prawdziwą radością: zostałam taternikiem!

Smocza Jama, Wąwóz Kraków
Góry nadal są stateczne, niewzruszone i konieczne trzeba po nich chodzić! W przyszłym roku też pojadę. Małymi kroczkami wrócę tam znowu.

Tylko ludzie już nie ci sami… Pamiętam, że na szlaku ludzie się uśmiechali do siebie, pozdrawiali, dodawali sobie otuchy – już nie dużo zostało! A teraz część osób idzie, jak zombi, przepycha się do toalety w schronisku i ma pretensje, że obtarłaś butem jego / jej spodnie. W schronisku na Hali Kondratowej czekałam grzecznie z Córką do toalety. Nagle Córa zaczęła zgłaszać, że „już nie wytrzyma”. Pani – gdzieś piąta w kolejce – mówi, że możemy wejść przed nią… Pan, który był przed Panią po kilku sekundach się zreflektował i uznał, że też w sumie to możemy wejść przez nim… Ale trzy pierwsze niewiasty w wieku tak, gdzieś po 20. twardo stały w kolejce, udając, że nie widzą i nie słyszą, co się dzieje. Poszłyśmy, więc z Córką… za schronisko…Gdy ja chodziłam po górach ludzie się ze sobą zaprzyjaźniali, łączyli w grupy i chodzili dalej razem. Teraz to nie jest raczej częsta praktyka. Szkoda.

Ale ten wyjazd był mi potrzebny. Dotarł do mnie mocno tekst jednej z piosenek (której nauczyłam moją Córkę): góry to ludzie, którzy je niosą w plecaku, ludzie są jak góry, które noszą w sobie… No więc noszę w sobie te moje góry, mam jeszcze kilka tras do przejścia i parę przejść do odbycia. Mam też w życiu paru ludzi, którzy chcą chodzić po tych moich górach – dosłownie i metaforycznie. I to jest piękne.


wtorek, 5 sierpnia 2014

Kto jest winny...? Niech pierwszy podniesie kieliszek!


Dawno nie pisałam. Najpierw wpadłam w wir pracy, żeby nie myśleć o pewnych sprawach, o których nie powinno się myśleć i się nimi zadręczać, a potem postanowiłam oddać się totalnie wakacjom i zaglądać do sieci rzadko... Obiecałam już wpis o górach i będzie, będzie na pewno (!) bo wiem, że już parę osób na niego czeka. Pojawiła się też – póki co mało liczna – grupa, która zainteresowana jest wpisem o chomikach, ale dziś będzie o... winie! Tym bardziej, że ostatnio w moim życiu było dość dużo poczucia winy. 

Winem rozgrzeszałam moje winy w winnicach, więc wpis jest jak najbardziej na czasie!
Zaczynam!


Tokaj w moim obiektywie
W sobotę wróciłam z Tokaju. Uff. W niedzielę pojechałam zakupić – w końcu – moją upragnioną, dawno wybraną sofę… Moja Córa zajęła się budowaniem z klocków w kąciku dla dzieci. Po wybraniu materiałów, obić i decyzji o zakupie pasującego do sofy – fotela wołam Córkę do siebie, a ona na to: „Mamo, zobacz co zbudowałam… To jest dom, a tu jest garaż, a tu piwniczka na wino.” Mina sprzedawcy bezcenna! Podobną minę miała wychowawczyni w przedszkolu, kiedy Córka przy wylewnym powitaniu (nie uczęszczała do przedszkola przez miesiąc) oświadczyła, że na wakacjach było świetnie, bo chodziła po górach i piła wino… Ale – tak między nami – wychowawczo czuję się spełniona. Córka pokochała zarówno góry, jak i wino. Wie wszystko o procesie produkcji i przechowywania wina! No więc, miało być najpierw o górach, ale w związku z tym, że pozostaję cały czas pod urokiem wina i zakupiłam do domu blisko dwadzieścia butelek, które degustuję codziennie... (w chwili przygotowywania wpisu na blog też!) to najpierw będzie bez poczucia winy wpis o winie.

Źróło: http://www.signs-unique.co.uk
Powiedziałabym o sobie, że mam dość przeciętną wiedzę na temat win, ale… lubię… nawet bardzo lubię… dobre wina. I tu wkrada się taka prosta, życiowa prawda, że jeśli chcesz wiedzieć, co jest dobre, to musisz wiedzieć, co jest... dla Ciebie złe. I moja przygoda z winami zaczęła się od… słabych win i od nieśmiałej próby poszukiwania tego-czegoś, co sprawia, że ma się ochotę zatrzymać z kieliszkiem w ręku, powąchać i powolnie smakować, a nie tylko popić lunch, czy obiad. Można powiedzieć, że próbując wina, szukałam niejako towarzystwa… Tak, żeby wino było w centrum uwagi. Ja i ono, a nie żeby stanowiło jedynie – nawet zgrabnie dobrany – dodatek do jedzenia, który się popije, przełknie i zapomni.

Mocniej zaangażowałam się w wina po wizycie w winnicy Gerovassiliou w Grecji (polecam też odwiedzić ich muzeum!). 

Zdjęcie ze strony http://www.gerovassiliou.gr/  (polecam zajrzeć!)
 I tak od blisko dwóch lat mam raczkujące, nowe hobby…, które pozwala mi czasem zapomnieć o całym świecie – w przenośni i dosłownie. A że piję sporo kawy i też smakuję różne gatunki, organizując nawet dla znajomych domowe mini-degustacje to część z tych moich kawowych doświadczeń przeniosłam na wino.

Jaki rodzaj wina najbardziej przypada mi do gustu? Nie lubię tego pytania. Nie strzelam, jak z rękawa nazwami win i nie mam wcale takiej ambicji (póki co!). Preferuję wina białe. Przewrotnie powiem tak (i ma to zastosowanie nie tylko do wina): Lubię, gdy wino… ma zdecydowaną ekspresję, ale jednocześnie jest w nim coś miękkiego. Lubię, gdy wino ma inteligentne, lecz nieco frywolne poczucie humoru i nawet, jeżeli pierwsza sekunda z winem w ustach zdaje się wołać – oj chyba nie!, to nagle na końcówce okazuje się, że wino jest długie, zrównoważone i świeże. Lubię wina, które okazują się zrównoważone. Może dlatego, że mi samej brakuje równowagi w życiu. Lubię, gdy po pierwszym łyku mam ochotę dowiedzieć się więcej o jego pochodzeniu, o jego własnej historii. To chyba trochę tak, jak z zakochaniem. Jeżeli ktoś po pierwszym spotkaniu „chodzi nam po głowie” i mamy dziwną tęsknotę za tym, aby wiedzieć o tej osobie więcej, poznać ją, rozszyfrować, zgłębić to znak, że należy jej się chwilę przyjrzeć, a może nawet zatrzymać się przy niej na dłużej. Z winem mam podobnie. Jeżeli wino budzi we mnie emocje to uwielbiam spędzać z nim czas i ogarnia mnie lekka panika, gdy okazuje się, że oto nagle kończy się butelka, która dała mi tyle przyjemności.
 
Jest coś szczególnego w winie. Gdyby ktoś tak ad hoc polecił Wam sfermentowany sok nie wiem, czy bylibyście skorzy do degustacji…?! A jednak… o sfermentowanym soku z winogron można mówić długo i z pasją i pokłócić się nawet można, o! Tak, jak powiedział Mark Twain: "Nie ma czegoś takiego, jak standardowy smak wina, cygar, poezji, prozy… Każdy z nich jest w większości kwestią indywidualnego gustu i głos większości nie może decydować za jednostkę.”

Kieliszek...
Źródło: http://www.pinterest.com/akaed1/wine-lovers-jokes/
Zawsze najpierw patrzę na wino i od razu myślę, ile czynników złożyło się na to, że smakuje tak, jak za chwilę się przekonam. Położenie winnicy, słońce, gleba, nawożenie… Zbyt wiele słońca – źle, za mało też niedobrze. Zbyt wiele deszczu – źle, ale za mało też niedobrze… Zastanawiam się, kto opiekował się winnicą, czy byli to ludzie z pasją?. O barwie wina można dyskutować długo i czasem patrząc na ten sam kieliszek usłyszeć można różne opinie. Kwestia komplikuje się jeszcze bardziej jeśli chodzi o zapach i smak… Wino wącham długo, nawet kilka razy, czym niejednokrotnie doprowadzam niektóre osoby do skraju załamania nerwowego, bo one już dawno wypiły, a ja siedzę i wącham… Przyznam się też skrycie, że widok mężczyzny z kieliszkiem w ręku, który w skupieniu (ale nieudawanym) wącha wino zawsze budzi we mnie takie miłe coś...

Źróło: http://www.nytimes.com
Potem smakowanie. Cała celebra. Pozwalam, aby wino rozlało się w moich ustach, rozprowadzam je delikatnie i… wcale nie myślę o tym, jak smakuje. Dopiero przy kolejnym łyku zatrzymuję się na i zastanawiam, jak można opisać wrażenia smakowe, których doświadczam. Najtrudniej jest połączyć wrażenia zapachowe i smakowe z właściwym słowem, które opisywałaby to, co chcemy oddać, czym się chcemy podzielić.

Co kupiłam? To byłby chyba najdłuższy wpis w krótkiej historii tego bloga…

Jednym z win, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie był Tokaj Aszu - Hétszőlő (to jedna z najsławniejszych winnic w Tokaju). Tokaj ze szczepu Harslevelu (zawartość alkoholu 10,6%, cukru 153 g/l, kwasowość 7,9 g/l). To było doświadczenie totalne, jak w bajce… Wino to jest… eleganckie, jak prawdziwa dama i takie... krągłe, no apetyczne po prostu! Próbując później innych win z regionu Tokaj musiałam wymazywać na chwile doświadczenie z tym Tokajem, aby próbować być chociaż odrobinę obiektywna! 


Piwnica Rakoczego - idealne miejsce na degustację wina!
Aszu to wino wyjątkowe. Powstaje z gron zaatakowanych pleśnią botrytis cinerea, która w sumie niszcząc owoce powoduje, że powstaje z nich później tak upojny trunek. To też jest dobra życiowa lekcja – czasem coś, co niszczy może okazać się dobrodziejstwem… Grona zaatakowane pleśnią wybiera się ręcznie, obchodząc się z nimi delikatnie. Aszu - czyli grona uwiędłe tłoczy się następnie subtelnie i tak powstaje moszcz. Te zaś grona, które pleśń ominęła fermentują w tradycyjny sposób i powstaje z nich wino bazowe. Jak podaje Kevin Zraly (Wino. Kurs wiedzy): skoncentrowany moszcz aszu tradycyjnie zbierany był do ok. 25-litrowych, drewnianych wiader zwanych puttonyos. Z wiader przelewany był do 136 litrów wina bazowego. Mieszaninę moszczu i wina bazowego poddaje się następnie normalnemu procesowi winifikacji.

Te osławione puttonyos to więc nic innego, jak liczba moszczu w winie bazowym – im więcej moszczu tym wino będzie słodsze. Ale według mnie nieprawdą jest, że wino z oznaczeniem 3 puttonyos będzie gorsze od tego z oznaczeniem 6. No będzie... mniej słodkie, ale też ma walory, które warto poznać i których warto doświadczyć. I nie należy (według mnie!) – jak instruowali mnie niektórzy – "wypluwać pod stół" podczas degustacji wina z oznaczeniem 3 i 4 w oczekiwaniu na 5 i 6. Każde ma w sobie „coś” i dobre wino to takie, które… nam smakuje!

A na zakończenie polecam pamiętać, że nie samym aszu Tokaj stoi!
Rekomenduję ogromnie małą, rodzinną winnicę Himesudvar. Interesujący dla mnie niezwykle jest ich wytrawny Tokaj Sargamuskotaly z ubiegłego roku. Namawiam spróbować! Poza tym, degustacja wina w pięknym ogrodzie, przy serach i troskliwej obsłudze, która co i rusz donosi materiały w języku polskim to istna przyjemność!


Zdjęcia ze strony: www.himesudvar.hu (koniecznie zerknijcie!)
Warto też posmakować wina Tokaj-Szamorodni. Wino powstaje z całych kiści winogron, więc nie oddziela się gron dotkniętych pleśnią od owoców zdrowych. Ja nie przepadam za tym gatunkiem wina, ale smakowałam je - może bez entuzjazmu, ale z lekkim zainteresowaniem. Jednak po paru próbach z szamorodnymi miałam serdecznie dość. I w winnicy Hudacsko Pinceszet (http://www.hudacsko-pince.hu) odmówiłam degustacji szamorodniego, czym wywołałam lekką konsternację, a następnie uśmiech i łagodną indoktrynację, że jednak nie wypada nie spróbować... No dobrze - pomyślałam. Powąchałam, zamieszałam kieliszek i... zawahałam się. Ale potem było już tylko zdziwienie. Tokaj Szamorodni z tej winnicy (rocznik 2006) ma charakter! Zachęcam do spróbowania!

Na zdrowie!


czwartek, 19 czerwca 2014

List do dziewczyny ze zdjęcia


Pierwszy raz pojechałaś w Tatry jeszcze w podstawówce. Na kolonie letnie. Musiałaś to sobie wywalczyć, ponieważ twoja mama uważała, że lepiej jeździć nad morze, a „w górach nie ma nic do roboty i co ty tam będziesz robić.” Ale ty wiedziałaś, że morze to zupełnie nie twoje klimaty i uparłaś się przy górach. Pojechałaś i... się zakochałaś. Wracałaś z trudem, niechętnie. Do tej pory twoja mama ma do ciebie żal, że jako ostatnia wysiadłaś z autokaru z wyrazem żalu na twarzy, kiedy inne dzieci radośnie witały się z rodzicami. Nie chciałaś już Warszawy. Wiedziałaś już wtedy, że w góry będziesz uciekać, kiedy tylko się da. W liceum jeździłaś tam często, praktycznie przy każdej sposobności, bywało że sama, ku rozpaczy twojej mamy. Wychodziłaś w góry na całe dnie. To było miejsce, do którego wracałaś, ponieważ tam odzyskiwałaś spokój i równowagę. Miałaś takie poczucie, że już tam kiedyś byłaś i po prostu wracasz, jak do siebie. Gdy wchodziłaś na nową trasę zawsze towarzyszyło ci przekonanie, że znasz to miejsce i odkrywasz je po prostu na nowo. To było trochę tak, jak w wierszu Szymborskiej pt. Miłość od pierwszego wejrzenia:
 
 [...]
Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie.

Nie szarżowałaś. Budowałaś swoje obycie z górami. Z nikim się nie ścigałaś i nie miałaś potrzeby ani się chwalić, ani być rozliczana z tego, gdzie i w jakim czasie na coś weszłaś. Chodziłaś w różnych warunkach pogodowych. Potrafiłaś się wycofać, sprawdzałaś swoje umiejętności wyszukiwania właściwych chwytów i stopni tak, aby przygotować się na trudniejsze podejścia. Żadne inne góry cię tak nie pociągały. Uwielbiałaś planować wyprawy, studiować mapy. Gdy odwiedziłaś już większość miejsc, gdzie przebywa turysta chciałaś jeszcze więcej. Zaczęłaś chodzić w mniej dostępne miejsca. Tylko raz się zgubiłaś, ale nie straciłaś zimnej krwi. W końcu znałaś sporo tras „alternatywnych” tak, że nawet w środku sezonu mogłaś iść kilka godzin spokojnie spotykając jedną, czy dwie osoby – takich zapaleńców, jak ty, albo kogoś, kto się zgubił i trzeba było mu pomóc.

Bywało, że jeździłaś też z towarzyszami. Niektórzy po dwóch, trzech dniach rezygnowali, widząc, że to nie będą takie „fajne” wakacje, na jakie liczyli. Plecak. Śpiwór. I góry. Trzeba było chodzić. Wymarsz rano. Czasem zarządzałaś wyjście ze schroniska jeszcze przed otwarciem stołówki. Ręczniki suszyło się przyczepiając je do plecaka. Dbałaś o bezpieczeństwo osób, które jechały z tobą, dobierałaś trasę tak, aby wszyscy dali radę i mogli czuć się dobrze w grupie, ale wymagałaś też dyscypliny. Niektórzy nie wytrzymywali. Bywało, że trzeba było spać „na glebie”. Korzystać z łazienek o różnym stanie czystości – czasem, jak np. w „Pięciostawówce” była tylko zimna woda i bez przerwy przy gorszej pogodzie gasło światło. Trzeba było lubić tłok w schroniskach i samotność przy niektórych podejściach, trzeba było lubić śpiewać i nie przejmować się wyglądem, włosami, no czuć to, po prostu to czuć.  Kupowałaś bilet do parku na tydzień lub dwa i nie wychodziłaś z niego. Nie znosiłaś tego uczucia, kiedy po kilku dniach w Tatrach schodziłaś do miasta. Bawiło cię tylko to, że wtedy zupełnie nie pasowałaś do turystów w klapkach, popijających drinki w knajpkach. 

Na co dzień byłaś nieśmiała, niepewna, a tam byłaś inna. Silna, spokojna i na właściwym miejscu. Miałaś jasny plan. Zrobić kurs na przewodnika tatrzańskiego i może (trochę bałaś się o tym myśleć) przenieść się tam... Pracować z niepełnosprawnymi intelektualnie dziećmi i młodzieżą i... chodzić z nimi w góry. Terpia przez góry - wysiłek i odpowiedzialność.

Pamiętam, co zapisałaś w swoim Dzienniku „Góry wołają mnie, huczą do mnie przyjaźnie. Tu jestem u siebie i sobą się staję.”

Czy gdybym cię spotkała wtedy gdzieś na szlaku byłabym w stanie ci powiedzieć, że to wszystko pryśnie, jak bańka mydlana? Czy gdybym Cię spotkała w drodze na Zawrat tuż po twojej maturze to miałabym odwagę spojrzeć ci w oczy i oznajmić, że już za parę miesięcy rozpocznie się twoje cierpienie. 

Pierwszy rok studiów. Nadzieja. Plany. I nieszczęśliwa miłość. I choroba. Na diagnozę czekać będziesz trzy lata. Doczekasz, ale ledwo. Całe twoje ówczesne życie będzie chorowaniem, a ty będziesz chorobą.

Nie. Nic bym ci nie powiedziała. Dziewczyna, która z radością w sercu idzie Orlą Percią chyba nawet nie uwierzyłaby mi, gdybym przedstawiła jej scenariusz, którego częścią stała się później.

Denerwują mnie komentarze, że cierpienie ma sens... Nie ma sensu. Po postu jest częścią życia. Jedni doświadczają go więcej, inni mniej. Ty dostaniesz go dużo. 

Uważam, że twoje życie miałoby taki sam, albo nawet większy sens, gdybyś mogła żyć górami i w górach. Ale nie możesz. Przykro mi. Wiem, ile nieujawnionej tęsknoty za nimi jest w tobie. Wiem, że marzysz o jeszcze kilku wyprawach, które miałaś zaplanowane na „po pierwszej w życiu sesji egzaminacyjnej.”

Dostałaś do zdania inny egzamin od życia.