sobota, 6 września 2014

Przedszkolne traumy: Leżakowanie


Ja wiem, wiem... leżakownie nie zawsze bywa traumatyczne. Natomiast ja nie znosiłam przymusu leżenia, otoczona zewsząd leżaczkami.
http://www.press.pl/zdjecie-dnia/pokaz/6,Lezakowanie-chinskich-przedszkolakow

Jedyne co było przyjemne w leżakowaniu to... zapach kawy. Wychowawczynie zaparzały sobie kawę i szeptały. Jedna siedziała w otwartych drzwiach naszej sali, a druga w drzwiach swojej sali i tak - przez korytarz - prowadziły rozmowę. Nie byłam w stanie specjalnie zasnąć, ale też bałam się poruszyć. Za wiercenie się na leżaczku nauczycielki wymierzały potem kary – albo trzeba było dłużej leżeć, siedzieć w kącie, albo nie można się było bawić określonymi zabawkami, czy też - jeżeli wiercenie w opinii nauczycielek było wyjątkowo uciążliwe - poddać się "sprawiedliwości w kole" (o tym więcej w kolejnym wpisie). Parę razy zdarzyło mi się... nie zdążyć do toalety z tego lęku przed poruszaniem się, więc leżakowania nie znosiłam. 

Gdy miałam 5 lat wychowawczynie zaszokował fakt, że potrafię czytać i pisać (to też w sumie niezbyt dobrze świadczy o ich ogólnej erudycji). Nie było to może najbardziej staranne pismo, jakie można sobie wyobrazić, ale – jak to się mówi – dawałam radę... Nauczycielki wpadły wtedy na genialny pomysł! Stwierdziły, że dużo wygodniej będzie im siedzieć w jednej sali przy kawie i szeptać, więc mnie wpasowały do drugiej sali z maluchami. Skoro i tak nie śpię i męczę się na leżaku, a potrafię pisać to można to jakoś wykorzystać. Tak więc zostałam posadzona za biurkiem w sali z maluchami z ściśle określonymi wytycznymi: ktokolwiek się poruszy, mam zapisać jego imię na kartce i pionowymi kreseczkami odznaczać, ile razy dane dziecko wierciło się na leżaczku. Niezły trening, nie? Kameradenpolizei

Na początku – przyznaję się – próbowałam nawet sprostać temu zadaniu. Kaligrafowałam imiona dzieci na kartce, tylko za każdym razem nie podobała mi się wielkość i kształt liter. Wyszedł ze mnie mój perfekcjonizm! Stał obok i drwił sobie ze mnie. Tak więc, aby nie demonstrować wychowawczyniom moich niedoskonałości, zaczęłam objaśniać paniom, że dzieci śpią grzecznie i okazało się, że wszystkim taka wersja służy! Panie sobie siedziały na kawce, ja za biurkiem (a od dziecka chciałam zostać nauczycielem...), a dzieci mogły się spokojnie wiercić na leżaczkach i część, gdy się tak porządnie wywierciła to i szybciej zasnęła...

A już niedługo wpis o SPRAWIEDLIWOŚCI W KOLE.

środa, 3 września 2014

Przedszkolne traumy: Wieża ze zjeżdżalnią


Moja Córka jest raczej „tatusiowa”, po mnie to ma oczy, rzęsy, no i... niektóre powiedzonka. Aha! I jeszcze uparta jest, jak ja. Chociaż Ona doprowadziła to już do perfekcji. Ostatnio zniszczyła swoją pracę plastyczną, ponieważ – uwaga! uwaga! – wychowawczyni zagroziła, że odbierze jej nożyczki, gdyż tnie klej. A Ona na to: jeśli mi pani zabierze nożyczki i nie pozwoli ciąć kleju, to ja zniszczę swoją pracę... No i zniszczyła... Na złość pani, odmroziła sobie uszy. Ale nie o tym chciałam pisać. Moja Córka rozpoczęła właśnie naukę w zerówce. Ma się przez ten rok przygotować do podjęcia nauki w klasie I szkoły podstawowej... Przypominam sobie czasy, gdy ja chodziłam do przedszkola. Nie było idealnie. I pomyślałam, że początek nowego roku szkolnego to dobry moment na wpisy o moich przedszkolnych traumach. Dziś odcinek pierwszy pt. Wieża ze zjeżdżalnią.


Trauma pierwsza – Wieża ze zjeżdżalnią

http://www.dombal.com.pl
Miałam 4 lata. Na placu zabaw tłoczyłam się, jak reszta dzieci, na jednej z niewielu atrakcyjnych zabawek, jaką była wieża ze zjeżdżalnią. Panie sobie w najlepsze prowadziły konwersacje, siedząc na ławeczce, a na wieży dzieci przybywało i przybywało... A że ja już wtedy zdradzałam pewne objawy lęku przed tłumem, wpadłam w pewien rodzaj stuporu i bez ruchu stałam plecami oparta o poręcz. Z niepokojem obserwowałam napływające falami dzieci. Część dzieci zaczęła podskakiwać na wieży, której podłoga ugięła się, po czym mocno wybrzuszyła się w górę i wtedy ktoś mnie popchnął... No niefortunny zbieg okoliczności. Przeleciałam przez barierkę i runęłam plecami na ziemię z głuchym – bum! 

Nie mogłam się poruszyć – częściowo z nerwów, częściowo z bólu, a częściowo z poczucia bezradności. Leżałam więc na ziemi, co po jakimś czasie zaniepokoiło wychowawczynie i przytruchtały w moją stronę. Rozemocjonowany tłum dzieci próbował objaśnić, co się stało, wrzeszczały, piszczały. Panie się zaniepokoiły i stanęły nade mną z zatroskanymi minami. Do tej pory pamiętam te ich szeroko otwarte oczy... W końcu jedna ruszyła galopem w stronę budynku przedszkola i wróciła z... leżaczkiem. Panie umieściły mnie na nim. Zajęło im to trochę czasu, ale ciągle powtarzały, żebym się nie ruszała, więc leżałam sztywno, jak kłoda, co nie ułatwiało im zrealizowania dalekosiężnego planu umieszczenia mnie na leżaczku. Kiedy to się w końcu udało zostałam poinstruowana, że mam leżeć bez ruchu. Ot i cała mądrość nauczycielek... Jeśli się nie ruszasz, to znaczy, że jesteś zdrowy!!!! Odtransportowano mnie do sali i tam... leżałam, aż do przyjazdu mamy... Od tamtej pory mój lęk przed tłumem się tylko wzmagał i... zrobię publiczny coming out: nie znoszę zjeżdżalni... Gdy mam zjechać z kręconej zjeżdżalni do basenu to dostaję palpitacji. Poza tym, jeżeli już nawet zostanę namówiona do zjechania, to jest rzeczą ogólnie wiadomą, że nawet jeśli zjeżdżalnia kończy się brodzikiem, z wodą do kolan, to ja wpadnę tam prawie się topiąc.

W następnym wpisie będzie o słynnym leżakowaniu.

wtorek, 2 września 2014

Historia o myszy


Rzecz wydarzyła się naprawdę... Nie koloryzuję, nie ubarwiam.

© Copyright fotoplatforma.pl
Byłam wtedy w szkole podstawowej. Nie pamiętam, w której klasie – w szóstej, może w siódmej.  Siedziałam przy biurku i odrabiałam lekcje. No nic ciekawego. Do pokoju weszła moja mama, coś mówiła, generalnie jakąś taką motywującą, rodzicielską pogadankę snuła. Usiadła na tapczanie, który stał dokładnie za biurkiem, na przeciwległej ścianie i kontynuowała swój monolog. 

Aż nagle ryknęła – dosłownie – Marta!!! Nie ruszaj się! Szybko! Wyjdź z pokoju! No, nie ruszaj się powiedziałam...! Tak się złożyło, że jakimś cudem udało mi się spełnić te dość wygórowane i pokrętne wymagania. Wolałam w sumie nie protestować, ponieważ mama była w dziwnym stanie. Tak, jakby zobaczyła ducha. A że już wcześniej zdarzały się podobne historie, kiedy mama uważała, że widziała UFO, kosmitów, diabły i biesy to wiedziałam, że nie da jej się tego wyperswadować, gdy jest w takim stanie... Opiszę kiedyś historię ze złoczyńcą, który stał pod naszymi drzwiami i... zatykał wizjerek ręką tak, żebyśmy nie mogły go zobaczyć! To wtedy jaśniejsze się może stanie, dlaczego zamiast od razu zapytać – co się stało? – w miarę spokojnie opuściłam swój pokój. Mama zamknęła z namaszczeniem drzwi i konspiracyjnie wyszeptała: Trzeba pójść po sąsiada. Idź po M. z trzeciego piętra. 

Tego było trochę za wiele, nawet jak na mnie. Spojrzałam na nią podejrzliwie i zapytałam:
- Ale w jakim celu?  
- No jak to w jakim celu, ty się mnie pytasz? – odpowiedziała nieco oburzona...
- No nie wiem w jakim? – odburknęłam z nastoletnią nonszalancją – Najpierw mam nie poruszając się opuścić pokój, a teraz mam iść po sąsiada. Chyba mogę wiedzieć po co?
Mama spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, w których malowała się irytacja z domieszką czegoś, czego nie potrafiłam określić – przerażanie, obrzydzenie... Nagle jakimś dziwnym głosem wycedziła:
- Tam jest ogromna mysz... O-GRO-MNA. Przebiegła ci pod nogami, pod biurkiem. Nie widziałaś?
Nie wiem, jak miałam to zobaczyć, siedząc za biurkiem... Ale już nie polemizowałam. Jeśli ogromna, to ogromna. Chociaż nadal nie rozumiałam, po co nam sąsiad. Widocznie moje wahanie odbiło się na twarzy, ponieważ mama z niecierpliwością ponagliła mnie:
- No idź po sąsiada!!! On ją musi... UPOLOWAĆ!
Roześmiałam się szczerze i powiedziałam – wiem, że niegrzecznie – żeby sobie sama poszła. Ale... ona nie żartowała... 

No dobrze, poszłam po Pana M., który obiecał do nas zajrzeć za krótką chwilę. 

Musiał chyba wytłumaczyć swojej małżonce tę dość osobliwą sytuację, że oto córka sąsiadki przychodzi z zapytaniem, czy jej mąż nie upolowałby u nas myszy...?!?!? 

Ale po paru minutach faktycznie pojawił się u nas w pełnej gotowości. Widząc to, jak przejęta była moja mama podszedł do sprawy naprawdę poważnie. Uwierzył w to, że mysz jest ogromna i kazał się zaopatrzyć w miotłę, odkurzacz i szmatę (nie wiem, czy planował jej duszenie, czy coś innego). Nie wnikałam już w technikalia, ponieważ nie bardzo mnie to obchodziło. Pomyślałam sobie, że w sumie fajnie jest, bo ogromna mysz uwolniła mnie od odrabiania lekcji i poszłam sobie oglądać telewizję do tzw. dużego pokoju. Frajda, nie?! Trochę mi było szkoda, że Pan M. poluje na tę mysz, bo w sumie mogłaby sobie u mnie mieszkać. I tak pewnie spędziłyśmy razem trochę czasu, ale trudno... 

Mama panikowała. Asystowała po drugiej stronie drzwi, dopytując o szczegóły i donosząc sąsiadowi napoje. To dziwowisko trwało blisko dwie godziny. Sąsiad wyszedł wreszcie ode mnie z pokoju cały zapocono, jakby się siłował z myszą co najmniej swojego wzrostu i wagi, i ze smutkiem oświadczył, że nie dorwał myszy. Uciekała sprytnie za meble i nie pomogło nawet to, że odsunął szafę... Razem z mamą wymienili parę ukradkowych uwag, które dotyczyły rozmiaru myszy. Z desperacją sąsiad zażądał większej liczby szmat i sznurka. Ale, nie, nie! Nie planował ani powiesić myszy, ani siebie samego za swą nieudolność w roli myśliwego. To, co zaszło przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Pan M. przywiązał sznurek do klamki moich drzwi od strony korytarza i przymocował go do klamki drzwi od łazienki, na przeciwległych drzwiach. To... na wypadek, gdyby mysz próbowała otworzyć sobie drzwi klamką. Koncept godny Pomysłowego Dobromira. A następnie obłożył próg drzwi szmatami, gdyby mysz próbowała przecisnąć się pod drzwiami. Zadowolony z siebie, że tak rozmyślnie zabezpieczył pokój udał się do siebie, bo już było dość późno. Dochodziła 21.00. Zapytałam więc mamę, czy w związku z tym mogę jutro nie iść do szkoły, ponieważ mam nieodrobione lekcje, nie mam dostępu do plecaka, a co więcej – nie mam się w co ubrać!!! Mama była zdezorientowana, ale zerkając na zegarek wróciła jej nadzieja.
- Po 22.00 ojciec wróci z pracy, bo akurat zmianę kończy i on się tym zajmie.
O! Ludzie! No nic, a mogło być tak pięknie...

Tata wrócił z pracy i pierwsze, co zobaczył po wejściu do mieszkania to moje drzwi przywiązane sznurkiem do drzwi łazienki i szmaty ułożone ciasno na progu mojego pokoju. Do tej pory nie wiem, co sobie pomyślał, ale z charakterystycznym dla siebie przekąsem zapytał: A co znowu Marta odstawia? Jakąś nową książkę psychologiczną przeczytała? 

Mam przystąpiła do rozemocjonowanych wyjaśnień, opisując rozmiary myszy tak, że można było pomyśleć, że to jakaś krzyżówka z lwem. 


                             funny-pictures.picphotos.net
Tata się... wkurzył. Chciał zjeść kolację i się wykąpać. Porozplątywał wszystkie szmaty i sznurki ku rozpaczy mojej mamy, wziął zmiotkę, wszedł do pokoju... i po chwili wyszedł, mówiąc do nas – no przyznaję, dość protekcjonalnie – posprzątajcie ją... I odłożył nieco zakrwawioną zmiotkę na podłogę pod naszymi nogami. Ech... 

Więc historia kończy się morderstwem popełnionym na... naprawdę niedużej, polnej myszy...