czwartek, 19 czerwca 2014

List do dziewczyny ze zdjęcia


Pierwszy raz pojechałaś w Tatry jeszcze w podstawówce. Na kolonie letnie. Musiałaś to sobie wywalczyć, ponieważ twoja mama uważała, że lepiej jeździć nad morze, a „w górach nie ma nic do roboty i co ty tam będziesz robić.” Ale ty wiedziałaś, że morze to zupełnie nie twoje klimaty i uparłaś się przy górach. Pojechałaś i... się zakochałaś. Wracałaś z trudem, niechętnie. Do tej pory twoja mama ma do ciebie żal, że jako ostatnia wysiadłaś z autokaru z wyrazem żalu na twarzy, kiedy inne dzieci radośnie witały się z rodzicami. Nie chciałaś już Warszawy. Wiedziałaś już wtedy, że w góry będziesz uciekać, kiedy tylko się da. W liceum jeździłaś tam często, praktycznie przy każdej sposobności, bywało że sama, ku rozpaczy twojej mamy. Wychodziłaś w góry na całe dnie. To było miejsce, do którego wracałaś, ponieważ tam odzyskiwałaś spokój i równowagę. Miałaś takie poczucie, że już tam kiedyś byłaś i po prostu wracasz, jak do siebie. Gdy wchodziłaś na nową trasę zawsze towarzyszyło ci przekonanie, że znasz to miejsce i odkrywasz je po prostu na nowo. To było trochę tak, jak w wierszu Szymborskiej pt. Miłość od pierwszego wejrzenia:
 
 [...]
Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie.

Nie szarżowałaś. Budowałaś swoje obycie z górami. Z nikim się nie ścigałaś i nie miałaś potrzeby ani się chwalić, ani być rozliczana z tego, gdzie i w jakim czasie na coś weszłaś. Chodziłaś w różnych warunkach pogodowych. Potrafiłaś się wycofać, sprawdzałaś swoje umiejętności wyszukiwania właściwych chwytów i stopni tak, aby przygotować się na trudniejsze podejścia. Żadne inne góry cię tak nie pociągały. Uwielbiałaś planować wyprawy, studiować mapy. Gdy odwiedziłaś już większość miejsc, gdzie przebywa turysta chciałaś jeszcze więcej. Zaczęłaś chodzić w mniej dostępne miejsca. Tylko raz się zgubiłaś, ale nie straciłaś zimnej krwi. W końcu znałaś sporo tras „alternatywnych” tak, że nawet w środku sezonu mogłaś iść kilka godzin spokojnie spotykając jedną, czy dwie osoby – takich zapaleńców, jak ty, albo kogoś, kto się zgubił i trzeba było mu pomóc.

Bywało, że jeździłaś też z towarzyszami. Niektórzy po dwóch, trzech dniach rezygnowali, widząc, że to nie będą takie „fajne” wakacje, na jakie liczyli. Plecak. Śpiwór. I góry. Trzeba było chodzić. Wymarsz rano. Czasem zarządzałaś wyjście ze schroniska jeszcze przed otwarciem stołówki. Ręczniki suszyło się przyczepiając je do plecaka. Dbałaś o bezpieczeństwo osób, które jechały z tobą, dobierałaś trasę tak, aby wszyscy dali radę i mogli czuć się dobrze w grupie, ale wymagałaś też dyscypliny. Niektórzy nie wytrzymywali. Bywało, że trzeba było spać „na glebie”. Korzystać z łazienek o różnym stanie czystości – czasem, jak np. w „Pięciostawówce” była tylko zimna woda i bez przerwy przy gorszej pogodzie gasło światło. Trzeba było lubić tłok w schroniskach i samotność przy niektórych podejściach, trzeba było lubić śpiewać i nie przejmować się wyglądem, włosami, no czuć to, po prostu to czuć.  Kupowałaś bilet do parku na tydzień lub dwa i nie wychodziłaś z niego. Nie znosiłaś tego uczucia, kiedy po kilku dniach w Tatrach schodziłaś do miasta. Bawiło cię tylko to, że wtedy zupełnie nie pasowałaś do turystów w klapkach, popijających drinki w knajpkach. 

Na co dzień byłaś nieśmiała, niepewna, a tam byłaś inna. Silna, spokojna i na właściwym miejscu. Miałaś jasny plan. Zrobić kurs na przewodnika tatrzańskiego i może (trochę bałaś się o tym myśleć) przenieść się tam... Pracować z niepełnosprawnymi intelektualnie dziećmi i młodzieżą i... chodzić z nimi w góry. Terpia przez góry - wysiłek i odpowiedzialność.

Pamiętam, co zapisałaś w swoim Dzienniku „Góry wołają mnie, huczą do mnie przyjaźnie. Tu jestem u siebie i sobą się staję.”

Czy gdybym cię spotkała wtedy gdzieś na szlaku byłabym w stanie ci powiedzieć, że to wszystko pryśnie, jak bańka mydlana? Czy gdybym Cię spotkała w drodze na Zawrat tuż po twojej maturze to miałabym odwagę spojrzeć ci w oczy i oznajmić, że już za parę miesięcy rozpocznie się twoje cierpienie. 

Pierwszy rok studiów. Nadzieja. Plany. I nieszczęśliwa miłość. I choroba. Na diagnozę czekać będziesz trzy lata. Doczekasz, ale ledwo. Całe twoje ówczesne życie będzie chorowaniem, a ty będziesz chorobą.

Nie. Nic bym ci nie powiedziała. Dziewczyna, która z radością w sercu idzie Orlą Percią chyba nawet nie uwierzyłaby mi, gdybym przedstawiła jej scenariusz, którego częścią stała się później.

Denerwują mnie komentarze, że cierpienie ma sens... Nie ma sensu. Po postu jest częścią życia. Jedni doświadczają go więcej, inni mniej. Ty dostaniesz go dużo. 

Uważam, że twoje życie miałoby taki sam, albo nawet większy sens, gdybyś mogła żyć górami i w górach. Ale nie możesz. Przykro mi. Wiem, ile nieujawnionej tęsknoty za nimi jest w tobie. Wiem, że marzysz o jeszcze kilku wyprawach, które miałaś zaplanowane na „po pierwszej w życiu sesji egzaminacyjnej.”

Dostałaś do zdania inny egzamin od życia.

niedziela, 15 czerwca 2014

Zagadka

Znalezione, nie kradzione! Stare, ale... może nie tak bardzo...
Kto zgadnie kto to jest i gdzie (mniej lub bardziej dokładnie) zostały zrobione te zdjęcia?!



piątek, 13 czerwca 2014

Być palimpsestem...!


Język polski, jako język fleksyjny, pozwala zadać dwa pytania o autora. Oba dotyczą niby tego samego, ale jednak czego innego. Pytając – kto jest autorem? – próbujemy się dowiedzieć, kto napisał dany tekst. Natomiast zadając pytanie – kim jest autor? – chcemy wiedzieć więcej o jego tożsamości.

Obiecałam umieścić  tu opowieść o swoim imieniu, o pewnego rodzaju wizytówce, którą posługuję się prawie całe swoje życie i którą będą posługiwać się inni, gdy mnie już nawet tu nie będzie.

Mam na imię Marta. Marta Karolina. Jednak, gdyby nie przezorność mojego Ojca nazywałabym się inaczej, a według mnie byłabym wówczas kimś innym.

Otóż, w dniu, w którym mój Ojciec postanowił mnie zarejestrować – w urzędzie obywał się strajk. Panie urzędniczki strajkowały wytrwale, okraszając rozczarowanie ówczesnym porządkiem politycznym sporą ilością alkoholu. Urok mojego Ojca podziałał jednak na strajkujące panie na tyle mocno, że postanowiły zarejestrować „na pewno śliczną ciemnowłosą dziewczynkę tak przystojnego i równie ciemnowłosego tatusia”. No i to było wyzwanie. Pani, która podjęła się trudu mej rejestracji miała dość spore problemy z ogarnięciem klawiatury maszyny do pisania i trafiała w klawisze trochę siłą rozpędu, a trochę szczęśliwym trafem. Tato mój – i tak wdzięczny losowi, że rejestracja się odbędzie – spokojnie i wielokrotnie tłumaczył Pani, jak się ma nazywać jego córka. Pani walcząc z oporem materii dzielnie próbowała wystukać na maszynie co trzeba. No i udało się!!!! Co za ulga!!! I dla Pani i dla mego Ojca. Kartkę z pełnym namaszczeniem wyjęto z maszyny do pisania i wręczono memu Tacie, który schował ją pośpiesznie do kieszeni i – nie wnikam już jak – jeszcze parę minut składał podziękowania za ten nadludzki wysiłek, jaki wykonała urzędniczka. W końcu wyszedł z urzędu, wykończony, jak mało kiedy i udał się na przystanek autobusowy. Autobus nie nadjeżdżał. Ojciec stał na przystanku i stwierdził, że obejrzy ten świstek, zwany aktem urodzenia, który w takich bólach powstawał. Wyjął więc go z kieszeni i rzucił okiem. Potem jeszcze raz i kolejny... Jego – faktycznie ciemnowłosa – córeczka nazywała się... Maria Karolian. Co więcej w miejscu – data rejestracji – widniała data mojego urodzenia – 22.10, zaś w miejscu urodzenia – data rejestracji – czyli 26.10. Formalnie, z mocy prawa urodziłam się więc cztery dni po tym, jak mnie zarejestrowano pod tym, jakże szlachetnym, mianem – Marii Karolian. Tata stał na tym przystanku i było mu gorąco z wrażenia. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy już nie zostawić tego tak, jak jest. Nie czuł się na siłach wrócić do urzędu. Pomyślał jednak o tym, jak może (i na pewno by tak było) zareagować na te rewelacje moja Matka i uznał, że kolejna próba sił w urzędzie jest warta podjęcia, ponieważ jej zaniechanie może grozić dalece bardziej idącymi konsekwencjami. Panie w urzędzie – nomen omen – niezmiernie ucieszyły się, gdy mój Tata pojawił się w ich progach ponownie i zachęcały go, aby... przyłączył się do strajku i skosztował znakomitych trunków i zakąsek, które one same spożywały. Ojciec mój wypił co trzeba – na obie nogi nawet (!) – i przystąpił do pertraktacji w kwestii „drobnostek w sumie”, do jakich zaliczyć można to, kiedy i pod jakim imieniem się urodziłam. Ponownie, ta sama dzielna urzędniczka – przejęta niepomiernie – rozpoczęła proces re-rejestracji, albo powtórnej rejestracji – zależy jak na to spojrzeć. Nie wiedzieć czemu, przyszedł jej do głowy pomysł, że włoży – ten już przygotowany uprzednio przez nią – akt urodzenia do maszyny do pisania i poprawi błędy, czyli nadbije niepoprawne znaki – właściwymi. Tym sposobem, z precyzją godną zegarmistrza, nadbiła „i” i stworzyła „t”- i tak z Marii stałam się Martą. Z Karolianem miała większy problem, bo nie bardzo potrafiła sobie zwizualizować co i czym miałaby nadbijać, więc – w akcie desperacji – wykreskowała Karoliana i u góry wystukała: Karolina. Podobne czynności podjęła w stosunku do dat i – koniec końców – udało się zrobić ze mnie Martę Karolinę urodzoną 22. października. Ale przez te paręnaście minut swojego życia, będąc tego zupełnie nieświadomą, byłam Marią Karolian urodzoną 26. października.

No i teraz – czary-mary – Maria się mnie uczepiła, jak rzep psiego ogona. Przez wszystkie lata podstawówki (szkołę podstawową zmieniałam trzykrotnie) w dziennikach figurowałam jako Maria, pomimo, że nauczyciele mnie znali i raczej zwracali się do mnie prawidłowo. Na koloniach chłopcy wołali za mną Czarna Maria, co miało tyleż dosadny, co metaforyczny podtekst – nie będę tego rozwijać... A przy egzaminach do liceum mimo, że na formularzu wstępnym napisałam swoje imię przez „T” z mocno zaznaczonym daszkiem, żeby nie było wątpliwości, jak się nazywam, finalnie przyjęto Marię K. i przez całą pierwszą klasę musiałam się tłumaczyć, że owszem ta Maria to ja, ale tak poza tym to ta Maria jest Martą. I to nie koniec. Mąż mój w urzędzie stanu cywilnego oświadczył, że wstępuje w związek małżeński z... Marią, twierdząc potem, że mu się z emocji język plątał i jakoś nie mógł wymówić „t”. Nie wiem, jak to traktować w kategoriach formalnych, czy zawarł tenże związek ze mną, czy też nie...! W każdym razie na naszym obiedzie weselnym zdrowie pito za „Marię Karolian”, a na dodatek – dziwnym trafem – mój Teść (z kompletnie nieznanych powodów, bo był trzeźwy jak świnia) zaczął nazywać mojego Ojca (Dariusza) – per Ryszardem...!

Więc teraz – już poważnie – kto pisze tego bloga?

Kto jest autorem?
Kim jest autor?

Tylko pozornie problem ten wydaje się być błahy. Gdyby się głębiej nad tym zastanowić to kwestia rozszczepienia podmiotu tekstu od podmiotu empirycznego jest nie tylko zajmująca, ale też zagadkowa. Czy ja, która piszę teraz ten tekst, to ja, którą rzeczywiście jestem? Czy gdybym usiadła do tego tekstu wczoraj, czy jutro brzmiałby on tak samo? Czy w życiu wypowiadając różne słowa jesteśmy tymi, kim się sobie wydajemy? Czy mówimy coś, bo to wynika głęboko z naszego „ja”, czy mówimy to ze względu na zewnętrzne okoliczności, konwenanse, pewien porządek społeczny. Czy spróbowaliście kiedyś powiedzieć w ściśle określonej sytuacji coś, co nie pasuje i rozbija ustalony porządek rzeczy? Spróbujcie! To da wam inne spojrzenie na was i na to, co i jak mówicie, albo co i jak przemilczacie...! Ja robię to notorycznie – celowo, przez przypadek i z roztargnienia.

Kto to mówi i kim on jest? Czy piszę to ja, czy pisze to ktoś, kto jest w stanie napisać to, tak a nie inaczej, dlatego, że właśnie dziś tak myśli, czuje i postrzega. Czy piszę to ja, czy piszą ze mną anonimowi autorzy moich myśli, którzy oddziałują na mnie rozmawiając ze mną, krytykując mnie lub nawet nie odzywając się do mnie, ponieważ to też jest w pewnym sensie sposób rozmowy, czasem nawet wymowniejszy niż nam się wydaje. Czy autorstwo tego tekstu w wirtualnej przestrzeni ma jednego autora, czy też jest wieloimienne, gdyż sprowokowane myślami i czynami innych osób. W nasze myśli, odczucia, emocje wpisują się cudze myśli, odczucia i emocje i jest to proces, który trudno zatrzymać. W tekst naszych myśli wpisują się inne teksty. Nasz umysł i nasza tożsamość to wielki palimpsest. W moje „bycie Martą” wpisane jest „bycie Marią”. I gdybym chciała (i chcę) być nieco bardziej fatalistyczna to zacytowałabym taki fragment z Ewangelii:

Po drodze przyszedł do jakiejś wioski. Tam przyjęła Go do domu pewna kobieta, imieniem Marta. Miała ona siostrę o imieniu Maria. Ta usiadła u stóp Pana i wsłuchiwała się w Jego słowo. Marta natomiast była pochłonięta licznymi posługami. Zatrzymała się więc i powiedziała: "Panie, nic Cię to nie obchodzi, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła" . Pan jej odpowiedział: "Marto, Marto, martwisz się i niepokoisz o wiele, a jedno jest potrzebne. Maria wybrała dobrą część, która nie będzie jej odebrana". 
Ewangelia wg Św. Łukasza 10, 38-42

Zdjęcie ze strony: www.kamilianie.eu
No i zagadka – które imię do mnie bardziej pasuje, czy moje rozdwojenie jaźni, z którym sobie radzić musi każdy, kto mnie choć trochę próbuje poznać nie jest w pełni uzasadnialne przez ten dziwny przypadek, jaki spotkał mnie w cztery dni po urodzeniu, czy nie jestem właśnie taką „Marią wpisaną w Martę, albo Martą w Marię”. Takim palimpsestem właśnie?

Definicyjnie palimpsest to tekst spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto część lub całość poprzedniego tekstu. Czasem teksty wpisane w teksty pozostają ze sobą w tajemniczej relacji, którą bywa, że można ustalić, ale zdarza się, że wpisane w siebie teksty można tylko opatrywać domysłami i nie jest możliwe zbadanie ich wzajemnych relacji lub też ich braku. I tak też jest z naszymi myślami i z tym, co i jak odbieramy, jak reagujemy na siebie, na innych, na cudzy krzyk, na cudzą bezpretensjonalność. Działają w nas i przez nas wszystkie teksty, historie, które znamy oraz  te, o których wiemy od innych. Czasem potrzeba dużo czasu, żeby oddzielić swoje myśli i odczucia od innych, od społecznie narzuconych norm. Zadać sobie pytanie – kim jestem? Pytanie, przez które pewnie kiedyś zwariuję totalnie... Kto jest autorem mojego życia? Kim jest autor?

Pisząc to wszystko przypomina mi się problem z pisarstwem Michaiła Bachtina, chociaż lepiej może powiedzieć – z pisarstwem bachtinowskiego koła filozoficzno-literaturoznawczego. Twórczość Bachtina nie pozwala odpowiedzieć na żadne z powyższych pytań – kto jest autorem, kim jest autor? Można tonąć w domysłach. Istnieją liczne argumenty – dotyczące dzieł powstałych w określonym przedziale czasu, kiedy żył i tworzył Bachtin – przemawiające za autorstwem Bachtina, a także równie wiele dowodów podważających autorstwo poszczególnych tekstów. Sam M. Bachtin pytany o autorstwo poszczególnych dzieł zwykł – podobno – konstatować, że to nie on jest  tym, który powinien na to pytanie odpowiadać. W kontekście twórczości Bachtina problemu z ustaleniem autorstwa poszczególnych tekstów są tak ogromne, że aż zabawne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że sam w sobie dość pogmatwany i niezwykły jest los tekstu pod wróżebnym tytułem... „Problem tekstu”! Zainteresowanych wątkami Bachtinowskiego autorstwa lub ich braku odsyłam do obszernej literatury w tym temacie, mogę też podpowiedzieć kilka tytułów (maila wówczas proszę!).

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Rachunek wariacyjny

Dziś – sprzątając – znalazłam jakąś starą kartkę z kalendarza, na której napisałam: 

Marta. Kim ona jest? 

A potem pada szereg przymiotników i funkcji, ale nic mi się nie podobało, bo wszystko jest w końcu pokreślone i pomazane. I na samym dole znajduje się dramatyczne: 

Nie znam jej.

To pytanie niezdrowo nie daje mi spokoju z wielu różnych powodów. Gdy byłam nastolatką to powracało do mnie ze zdwojoną siłą co wakacje. Szczerze mówiąc niespecjalnie lubiłam wakacje. Nie czekałam na nie. Przerażały mnie. Ogromnie deprymujące uczucie wyzwalał we mnie przymus kolekcjonowania określonych wrażeń, którymi potem należało się dzielić z koleżankami, siedząc na trzepaku, albo spacerując wokół blokowiska. Wakacje to miał być czas, gdy wyzwoleni od szkolnego reżimu mieliśmy pokazywać swoje prawdziwe „ja”, być sobą. Wywoływało to we mnie odruch wymiotny i skutkowało tym, że w pierwszy dzień wakacji budziłam się z uczuciem ścisku w gardle i klatce piersiowej oraz poczuciem pustki w głowie i ogólnej beznadziei. Chyba po prostu za dużo deliberowałam nad tym swoim prawdziwym „ja”. Pytanie: kim jestem? – świdrowało mi czaszkę i wyjeżdżając na letnie obozy czułam to przemożne ciśnienie, aby wreszcie się coś zmieniło, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, dopatrzył się w mojej osobie tego całego „ja”, o którego istnieniu ja sama nie bardzo wiedziałam coś więcej. 

Teraz, gdy się nad tym zastanawiam to dochodzę do wniosku, że traciłam czas próbując się dopasować i odnaleźć w czymś, czego nie czułam. Nie miałam się wówczas za bardzo od czego wyzwalać, ponieważ szkoła nigdy – z małymi wyjątkami – mnie nie zniewalała. Lubiłam się uczyć, uwielbiałam czytać i pisać. Fascynowały mnie lektury ponad mój wiek. Zamykałam się w świecie książek, w świecie cudzych słów, uczuć i myśli. Byłam nieśmiała, niepewna siebie i nie potrafiłam zabierać publicznie głosu. Paraliżowało mnie to. Czułam wtedy, jak wali mi serce i drżą ręce. Nieważne, czy miałam wypowiadać się na forum klasy, czy w przedziale pociągu pełnym nowych osób, jadących razem ze mną na wakacje. Nigdy nie potrafiłam zebrać dobrze myśli i zastanawiałam się zbyt długo, jak to co powiem zostanie odebrane, co pomyślą sobie inni, gdy na przykład oznajmię, że nie mam ulubionego zespołu muzycznego, za to mam całą masę… ukochanych książek. Bałam się oceny, ciągle niepokoiłam się, że zostanę uznana za dziwoląga, którym zresztą sama się czułam i totalnie nie akceptowałam tego, jaka jestem. Nie miałam odwagi przyznać się, że zamiast na imprezę wolę pójść do teatru i kieszonkowe odkładam, żeby po raz trzeci wybrać się, na przykład, na "Ślub" Witolda Gombrowicza w reżyserii – dla mnie niedoścignionego wzoru wizjonera –  Jerzego Grzegorzewskiego. Ostatnio odgrzebałam w mojej kolekcji programów teatralnych właśnie ten i przypomniałam sobie, co mnie w nim urzekało...

Dla Grzegorzewskiej ważna była nieoczywistość, pewnego rodzaju osobliwość. Mariusz Żurawski (historyk teatru) w audycji dla Radiowej Dwójki z dnia 27. lutego 2013 roku powiedział, że dla Grzegorzewskiego istotne było to, aby aktor przestał działać według tego, co wbijali mu do głowy w szkole. Nie potrafiąc tego wtedy uchwycić, chyba właśnie za to go tak podziwiałam – za tę jego buńczuczność, uleganie fascynacjom, działanie wbrew logice… Mógł sobie na to pozwolić. Chciałam przez moment się tak poczuć. Każdy ma jakiegoś idola w młodości. Jakkolwiek może się to wydawać abstrakcyjne - to był mój.

                                        Jerzy Grzegorzewski, zdjęcie ze strony: www.teatrywarszawa.com

Bywało, że Grzegorzewski traktował aktora przedmiotowo, korzystał z niego. Jednak jednocześnie często poszukiwał w sztuce miejsca, które pozwoliłoby pokazać aktorowi to, co sprawiało, że się wyróżniał. Jeśli ktoś potrafił grać na pianinie, stawać na rękach, zakręcić salto to Grzegorzewski próbował, nawet czasem uważając to za konieczność, tak zintegrować daną umiejętność z treścią dramatu, aby mogła być na scenie wykorzystana. Zwracał on uwagę na coś, czym inni reżyserzy mogli być zupełnie nie zainteresowani, co by pominęli w kompletowaniu obsady i reżyserowaniu sztuki. Ale Grzegorzewski poszukiwał i w sztuce, i w aktorze swoistego... rachunku wariacyjnego. On nieustannie oscylował między różnymi ekstremami. Byłam w tym zakochana, w tych ekstremach właśnie i w nim samym też może (!), a jednocześnie wiedziałam, że w realnym życiu – poza teatrem – nie do przyjęcia jest chwiejność i liczy się raczej kohezja, która była mi totalnie obca.

Jeśli chodzi o "Ślub" to nadal niezwykłe jest dla mnie odwrócenie ról, które zastosował Grzegorzewski wprowadzając zmiany w pierwotnie zaplanowanej obsadzie "Ślubu". Dekonstruując obsadę osadził on lepiej całą sztukę w Gombrowiczowskim założeniu, że „wszyscy ci ludzie nie wypowiadają siebie bezpośrednio; zawsze są sztuczni; zawsze grają.” Kim więc oni są? Czy są sobą? Czy siebie znają, albo chociaż rozpoznają?

Dla mnie najciekawszą postacią w "Ślubie" jest Pijak, szatańskie alter-ego głównego bohatera. Pijak Wojciecha Malajkata balansował niebezpiecznie na granicy komizmu i kiczu oraz melancholijnej refleksji. W całej grze aktorskiej Malajkata (uważam, że to była jedna z lepszych jego ról) czuć było przenikanie się formy i treści. Było tak, jakby przeniósł w sposób fizykalny na scenę stwierdzenie Gombrowicza, że dramat zachodzi między tym, który krzyczy, a własnym jego krzykiem. Gdy Pijak Malajkata pytał: Czy widzisz palec ten? - nie potrafię tego w żaden sposób racjonalnie wyjaśnić, ale dostawałam gęsiej skórki. Scena z Palcem utkwiła mi w pamięci aż do dzisiaj. Nie wiem, co w niej jest takiego, że aż tak mocno zaprząta moją uwagę, ale na hasło "Ślub: Gombrowicza zawsze najpierw widzę Malajkata i… Palec. Może to przez prześmiewcze pokazanie tego, że desperacko poszukujemy integralności, a człowiek jest z natury swej raczej zdekomponowany, fragmentaryczny i może nawet zdezorientowany własną niespójnością. Henryk najpierw woła: On umyślnie wyciągnął ten palec, żeby wszystko w głupotę przemienić – a ze mnie zrobić wariata! Ale naraz, za chwilę dosłownie, stwierdza: I ja też go widzę! O cóż za głębia, cóż za mądrość! Jakbym w tysiącu widział się luster! Twój-mój palec! 

Cała sztuka uwydatnia katastroficzny wymiar osobowości człowieka, którego nie sposób domknąć w tym, jaki jest i jaki może się stać. I właśnie tę katastroficzność Gombrowicz każe wręcz z podnieceniem witać. I mnie wtedy aż korciło, chciałam pozwolić sobie na dezintegrację i nie "trzymać się w ryzach". 


                                                              Autor plakatu: Franciszek Starowieyski
W tamtym czasie nie było jednak obok mnie nikogo, kto pozwoliłby mi poczuć się swobodnie z tym, jak myślę, co lubię, co sprawia mi przyjemność, w czym się czuję bezpiecznie i pewnie. Dopiero w klasie maturalnej trafiłam na wyjątkową nauczycielkę, która prowadziła fakultet z wiedzy o kinie. Ona „przejrzała mnie na wylot”. Nieoczekiwanie ktoś wprost mówił mi, że nie muszę „pasować”, że nie muszę myśleć, jak mi się wydaje, że jest właściwie, że nie muszę nawet trochę starać się odgrywać, kogoś kim nie jestem tylko po to, aby współbrzmieć z całą resztą świata i zyskać jego aprobatę. Ni stąd ni zowąd ktoś dawał mi przestrzeń do bycia mną, taką niepasująca, nadwrażliwą, wręcz neurotyczną, desperacko poszukującą zrozumienia i zbyt wiele mówiącą o swoich emocjach. Nagle ktoś nie uważał, że trzeba mnie leczyć z depresyjnych myśli przeplatanych wybuchami ekscytacji wobec cudzych poglądów, czy z pewnego rodzaju emocjonalnego bezładu. Niespodziewanie ktoś mnie nie pouczał, co wypada, jak należy myśleć, czuć, zachowywać się, jaki jest społeczny porządek. I do tego wszystkiego ten ktoś mnie słuchał. Mnie. Ona mnie słuchała i naprawdę chciała słyszeć, co mam do powiedzenia. Miała dla mnie czas, nie śpieszyła się i była zainteresowana tym, co mówię, piszę i co próbuję przekazać. Nawet, gdy kwestionowała moje widzenie określonych spraw, nawet gdy wskazywała inny kierunek to powtarzał mi do znudzenia, że… mam swój styl. I w tym, jak piszę, i w tym jaka jestem.Wierzyła we mnie, ale jednocześnie... bała się o mnie. Pamiętam, jak powiedziała mi, że ja potrzebuję w życiu "niszy", w której mogłabym bezpiecznie się schować. Nauczycielka ta wysoko, choć nie bez dozy konstruktywnego krtycyzmu, oceniała moje eseje i publicznie mnie chwaliła, czego nie byłam w stanie znieść i czasem, gdy wiedziałam już, że odda za chwilę moją pracę – wychodziłam z sali pod byle pretekstem. Na tę chwilę uciekałam, aby nie słyszeć tych pozytywnych rzeczy o sobie. Nie potrafiłam ich przyjąć, wydawało mi się, że to nie o mnie. W każdym razie teraz już – co prawda jedynie na krótkie chwile – zrzucam wszystkie moje maski i bywam chwilę "u siebie", gdzie jestem nieoczywista, czasem bezmyślna, w rozpadzie, w rozkładzie, w bałaganie wewnętrznym.


                                                    Zdjęciez: http://zlodziejkaczasu.pinger.pl/m/5317761

Nie wiem, czy ktoś mnie taką lubi, albo chociaż toleruje..., nie wiem nawet, czy ktoś doczytał do tego miejsca, ale ja chyba nawet odrobinę doceniam tę Martę i jej różne wariacyjne warianty... o! A wszystkich namawiam do (ponownej pewnie) lektury "Ślubu"!

sobota, 7 czerwca 2014

Finałowe fouette


W tym samym dniu, w którym postanowiłam wrócić do pasji z dzieciństwa i pisać... historie, a następnie "zszywać je mniej lub bardziej dbale igłą i nitką" i prezentować tutaj, byłam na balecie. 

Don Kichot.

Miałam już nie iść, pomimo ogromnej, palącej chęci...

Akurat w takiej jestem sytuacji materialnej, że pewne fanaberyczne koszty czasem dość znacząco nadwerężają domowy budżet. Jednak przechodząc pewnego dnia obok teatru po prostu się nie powstrzymałam i kupiłam bilety na "Don Kichota".

I całe szczęśćcie. Nie żałuję. A wręcz odwrotnie – cieszę się niezmiernie, że mogłam go zobaczyć.

Balet Don Kichot ma dużo współczesnej ekspresji. Widz od początku czuje się tak, jakby balansował na granicy dwóch światów – dawnego i współczesnego, płynnego i stałego, onirycznego i dionizyjskiego. Czuć w samym wzorcu choreograficznym taką niepokojącą, ale jednocześnie wciągającą dwoistość. Związane jest to może również z podwójną obecnością jego twórców – z jednej strony Marius Petipa, a z drugiej Aleksander Gorsky. Ten pierwszy  odpowiada za dbałość o klasyczny wymiar baletu, a drugi udoskonalił spektakl dramaturgicznie, wyraźnie go zdynamizował. Tę właśnie choreografię Petipy i Gorskiego wziął na warsztat Alexei Fedeyechev, który – jak sam mówi – potrafi obserwować uważnie tancerzy i stworzyć im przestrzeń do zaprezentowania danej roli i siebie w niej jak najpełniej. Widać, że tancerze – pomimo wymagających układów, które domagają się technicznego kunsztu – czerpią przyjemność z poszczególnych sekwencji tanecznych.

Warto dodać, że muzykę do baletu skomponował Ludwig Minkus, który poniekąd podporządkował się Mariusowi Petipie i uległ prymatowi choreografii. Można mu zarzucić, że zatracił godność kompozytora na rzecz służby baletowej (o czym pisze Paweł Chynowski w artykule Baletowy Kameleon w programie teatralnym), ale dla mnie momentami osiągnięto efekt harmonii totalnej, co wyraźnie widać, szczególnie w końcowych partiach poszczególnych utworów, kiedy ruch i muzyka spotykają się w jednym, ostatecznym dźwięku.

Balet Don Kichot nie skupia się na losach rycerza, ale na perypetiach miłosnych Kitri (w tej roli Maria Żuk) oraz Basilio (w tej roli, dla mnie fenomenalny, Vladimir Yaroshenko), przepełniony jest więc pozytywną energią i emocjami, które czuć w tańcu. 

Napiszę parę słów o Vladimirze Yaroshenko, gdyż dla mnie tańczy on w sposób absolutny, z ogromną lekkością i dbałością o każdą figurę i detal. Jest w tym jednocześnie siła i kontrola. Widziałam go już parę razy w różnych rolach i za każdym razem, gdy pojawia się na scenie urzeka mnie jego kunszt i osobowość sceniczna. 

                                                                                  Źródło: www.teatrwielki.pl / fot. Ewa Krasucka

Poza tym cenię go bardzo za to, z jaką atencją tańczy z partnerką. Gdy jest na scenie sam, cała scena należy do niego, tańczy z rozmachem i zapalczywością. Gdy tańczy w parze jest skupiony na partnerce, na tym, aby właściwie asekurować ją przy określonych figurach. Tworzy on swoistą przestrzeń dla tancerki tak, aby mogła w pełni wybrzmieć. I tak w Don Kichocie Maria Żuk  jako Kitri zachwyca jako uwodzicielska kokietka, zmysłowa piękność oraz pogodna, zakochana kobieta. 

                                                                                    Źródło: www.teatrwielki.pl

Historia opowiadana w balecie należy więc bez wątpienia do Kitri i Basilio. W moim jednak odczuciu, gdy Don Kichot (w tej roli Sergey Basalaev) pojawia się scenie zmienia on układ sił. Jak dla mnie trudno skupić się wtedy na innych tancerzach, gdyż jest w nim coś, co przyciąga uwagę i zniewala. Nie wiem, dokładnie co... Może to ta jego fizjonomia: długie wąsiska, osobliwa zbroja i niekonwencjonalni towarzysze, czyli jego giermek Sancho Panza (w tej roli, ujawniający swoje komediowe zdolności, Paweł Koncewoj) i maszyna w kształcie konia, może jego obłęd, który podszyty jest jednocześnie swoistą godnością wraz z odrobiną pogodnego szaleństwa, a może fakt, że Don Kichot wnosi na scenę niejako ponadczasowe tęsknoty za rycerskością, miłością i szlachetnością. W drugim akcie Don Kichot pada zmęczony, jak gdyby brakło mu sił, aby walczyć o swoje ideały, które widz może kwestionować i stawiać pytania, czy jego niezgoda na świat zastany wynika z wariactwa, czy może z głębszej refleksji nad kondycją świata. We śnie Don Kichot wraca do swojej rzeczywistości i możemy podziwiać, jaka jest ona piękna, delikatna i podniosła zarazem. W tej części dotykamy czystej klasyki baletu, dopracowanej do perfekcji. W końcu jednak Don Kichot musi wrócić do realności, która nie okazuje się wcale taka ułomna i licha. Akt trzeci to triumf radości i miłości. To także moment, w którym można już w pełni, bez wielkiej dbałości o fabułę smakować tańca. W finałowym fouette ujawnia się imponujące wirtuozostwo tancerki, połączone z temperamentem i żywiołowością. A we mnie pojawiła się tęsknota za tym, aby moje życiowe finałowe fouette było równie spektakularne...

Dlaczego i jak postanowiłam prowadzić blog?


Zaczęło się od tego, że przefarbowałam włosy. 
To był impuls. 
Siedziałam nieszczęśliwa w domu, nie mając pomysłu, co dalej ze sobą zrobić i stwierdziłam, że zmiany najlepiej rozpocząć od czegoś, co nie wymaga zbyt wiele wysiłku. 
No i padło na włosy. 

Trudno przefarbować coś, co z natury jest czarne, ale efekt jest nawet – co prawda minimalnie – widoczny. Także po krótkich oględzinach mojej głowy w lustrze samopoczucie lekko mi się poprawiło, więc mogłam się – już bardziej trzeźwo – zastanowić nad tym, na co miałabym ochotę, aby dziś pobyć dobrą dla siebie... Na wieczór miałam wykupione bilety na Don Kitchota, co stanowiło motywację do tego, żeby jednak się ogarnąć i wyjść z domu. No więc wystroiłam się i wtedy pomyślałam, że powinnam spędzić jakąś chwilę sam na sam ze sobą, tak bez ciśnienia, dając sobie możliwość bycia taką, jaką jestem bez wnikania, czy to się komuś podoba, czy nie. Zdecydowałam więc, że wybiorę się na obiad. Nie chciałam za daleko odchodzić od miejsca docelowego (czyli Teatru Narodowego), więc wybrałam restaurację Pędzący Królik.

Dawno nie byłam sama w restauracji. Kiedyś częściej wychodziłam sama ze sobą. Przy przechodzeniu przez obrotowe drzwi restauracji miałam moment zawahania i w sumie chciałam zawrócić, ale "obrotowość" tychże drzwi stanowiła dość znaczne utrudnienie... Siłą rzeczy (czyli pędem obrotowych drzwi) znalazłam się w środku i od razu zajęła się mną kelnerka, wskazując błyskawicznie stolik w doskonałym miejscu, przejmując mój płaszcz i podając z uśmiechem menu. Nie miałam chwili, żeby pomyśleć, że tu nie pasuję i że to totalnie bez sensu wybrać się do restauracji samej-samiuteńkiej. Usiadłam i oglądała nieśpiesznie kartę dań, odczytując wszystkie opisy pod daniami, a także z przyzwyczajenia sprawdzając, czy w dziale „dania główne” jest cokolwiek bezmięsnego... Kiedy już się odprężyłam i wybrałam makaron oraz wino, kelnerka zjawiła się tak, jakby czytała w moich myślach. Serwis był dyskretny, ale niezwykle skuteczny. Obsługująca mnie Pani nie narzucała się, ale pojawiała się dokładnie wtedy, kiedy trzeba i mówiła dokładnie tyle, ile trzeba bez zamęczania mnie jakimiś detalami. Makaron był smaczny, bez szaleństwa, ale zastosowanie prażonych pestek dyni wywarło na mnie kulinarne wrażenie, ponieważ nie spodziewałabym się, że mogą tak dalece wpływać na odczucia smakowe.


Jadłam powoli, delektując się każdym kęsem i patrząc przez okno. Lubię to. Lubię siedzieć w kawiarniach, czy w restauracjach przy oknach i patrzeć na świat, który aktualnie dzieje się za nimi. Fascynują mnie ludzie, którzy przechodzą w sumie tuż obok mnie, ze swoimi myślami. Bawi mnie wymyślanie historii dla przechodzących osób – patrzę na to, jak się poruszają, jak i gdzie patrzą, co niosą ze sobą. Moją uwagę przykuł mężczyzna niosący dumnie wiązankę kwiatów, które trzymał za łodygi kwiatami w górze. Cały bukiet był co prawda w papierze, ale niósł go tak, jakby za sekundę miał go komuś wręczyć. Wyglądał na przejętego... Nie zdążyłam się przyjrzeć, dokąd idzie, ponieważ moją czujność rozproszyły rozmowy gości, którzy siedzieli tuż za mną. Dyskusja dotyczyła Stanleya Kubricka i jego fotografii. Niezwykle ciekawa wymiana zdań. Domyśliłam się z niej, że w Muzeum Narodowym w Krakowie można obecnie oglądać wystawę, która prezentuje życie i twórczość  Stanleya Kubricka. I faktycznie można. Sprawdziłam to i zaczynam pomału kombinować, jak to zrobić, żeby ją zobaczyć...


Gdy skończyłam jeść makaron, kelnerka zaproponowała mi tartę z truskawkami i kawę. Nie odmówiłam... tylko przez grzeczność... Żartuję! Dobrym deserem można mnie przekupić zawsze i wszędzie! No a kawę piję często z wielką przyjemnością. Co ciekawe Pani zapytała mnie szybko, czy pijam białą, czy czarną, a gdy stanowczo oznajmiłam, że czarną – powiedziała z uśmiechem: aha i pewnie dużą. Kawa to moja obsesja. Lubię, gdy obsługa wyczuwa klienta i wie, czy to jest klient faktycznie „od kawy”, czy „od napojów kawowych”. Jeżeli ktokolwiek proponuje mi napoje kawowy z mlekiem, bitą śmietaną, syropami, czy innymi wynalazkami to uciekam dalej niż pieprz rośnie. Zachowanie kelnerki, które nakierowane było na rekonesans – biała, czy czarna (czyli klient „od kawy”, czy „od napojów kawowych”) było na duży plus, a kawa była tak mocna, jak trzeba. 


Kawę uwielbiam. Nigdy nie zapomnę zapachu świeżo mielonej kawy, którą moja Babcia mieliła w warkotliwym młynku, którego zresztą sama później używałam. Babcia zalewała kawę z wielką atencją, mówiąc, ze to czynność magiczna, w której uwalnia się jednym ruchem smak i aromat. Podawała kawę w szklankach, które stawiała na stole w pięknych posrebrzanych, ozdobnych koszyczkach i tak cudnie z nich parowało. Kawę pili dorośli, rozmawiając przy tym o ważnych sprawach i wtedy picie kawy było dla mnie symbolem dorosłości. Bycie dorosłym miało dla mnie smak i aromat kawy. Swoją pierwszą filiżankę wypiłam w wieku 16 lat i zakochałam sie... Dziś zanim wezmę pierwszy łyk zawsze najpierw wącham kawę, bo wtedy w jednej chwili wraca do mnie ta mała dziewczynka, która dla kawy chciała być dorosłą.

Postąpiłam więc tak samo, jak zawsze. Powąchałam kawę i pomyślałam, że to, co tak naprawdę sprawiłoby mi przyjemność to pisanie. Zawsze chciałam pisać, jako mała dziewczynka tworzyłam mini-książeczki, wymyślając fantasmagoryczne historie. Mama zszywałam potem luźno zapisana i zarysowane kartki igłą i nitką i w ten oto sposób miałam całą kolekcję takich „książek”. Więc tak właśnie pojawił się w mojej głowie pomysł na pisanie bloga. Siedząc przy stoliku wyjęłam mój żółty notes i zapisałam sobie kilka pierwszych zdań... Nie miałam w sumie żadnego wielkiego pomysłu na to, czego miałby ten mój blog dotyczyć. W sumie pomyślałam, że on nie musi dotyczyć czegoś konkretnego, że to nadal mogą  być moje fantasmagorie zszywane – tym razem elektroniczną – igłą i nitką...

Zaczęła się więc od tego, że przefarbowałam włosy, a skończyło na tym, że postanowiłam pisać blog.

Ps. Aha! A w Pędzącym Króliku do rachunku podają pyszne „krówki” – takie, jak należy – ciągną się i zalepiają cudnie buzię :-)