czwartek, 7 sierpnia 2014

Hand in hand


Lubię patrzeć na ludzi, którzy trzymają się za ręce.

Trzymają się za ręce i idą równym tempem. Jest w tym taka miękkość i piękno. Niezależnie, czy jest to kobieta i mężczyzna, kobieta i kobieta, mężczyzna i mężczyzna, matka i dziecka, ojciec i dziecko, czy też dwoje dzieci. W tym geście jest coś szczególnego. Podkreśla on, że oto jestem tu z tobą i jednocześnie daje do zrozumienia, że to ja trzymam ciebie, ale też ty trzymasz mnie. Czyli w razie czego to ja cię mogę przytrzymać mocniej, gdybyś upadał, albo ty mnie. Równowaga sił. Zaufanie. Zawsze mnie to wzrusza, gdy ktoś mnie bierze łagodnie za rękę, zdając się mówić: jestem obok, nie masz się czego bać. Porusza mnie też to, gdy ktoś chwyci mnie za rękę nagle, gdy potrzebuję pomocy. I dotyczy to zarówno wymiaru fizycznego, tu i teraz, jak i metafizycznego. Myślę o tym dzisiaj patrząc na to zdjęcie. 

Wykonałam je w Egerze, podczas pierwszego spaceru ulicami miasta. Lubię się włóczyć bez celu po nowym mieście. Jest w tym coś magicznego. Wszystko jest nowe, niezwykłe i czasami jakieś drobne detale na ulicach miasta potrafią nas zachwycić. Szczególnie lubię spacerować wieczorem, mniej uczęszczanymi ulicami. Lubię tak trochę się zgubić, ale jako „nietutejsza” mam do tego pełne prawo i przepadam za tym, gdy ktoś później troskliwie udziela mi porad, jak mam wrócić stamtąd, skąd przyszłam. Przepadam też za włóczeniem się po nowym mieście z kimś podobnym do mnie, kto lubi chodzić bez mapy i po prostu chłonąć miasto. I właśnie, gdy tak sobie chodziłam po Egerze zauważyłam tę parę. To im zrobiłam to zdjęcie, a nie ulicy, która sama w sobie też jest  oczywiście interesująca. Ale oni tak pięknie się w nią wkomponowali. Szli za rękę w skupieniu, od czasu do czasu patrząc sobie w oczy. Do tej pory uśmiecham się, gdy o nich myślę.

Ale przypomniała mi się też w związku z tym wszystkim pewna historia. Cały czas myślę o urlopie - górach, Egerze, podróżach i ta opowieść doskonale koresponduje z tymi tematami.

Więc dziś będzie historia o „łapaniu za rękę”.
Miałam wtedy siedemnaście lat. Pojechałam w góry, ponieważ miałam lekko dosyć wszystkiego, co związane było z domem, szkołą znajomymi, chłopcami, którzy się mną wcale nie interesowali, a przynajmniej nie ci, do których ja czułam miętę... Po prostu spakowałam plecak, wsiadałam do pociągu i uciekłam. Na stacji w Zakopanem czułam, że już mi się lepiej oddycha, lżej, że schodzi ze mnie to całe wielkomiejskie napięcie. Pomyślałam, że pójdę na Giewont. Mam z nim wyjątkowo dobre skojarzenia. Pierwszy raz wdrapałam się na niego mając niecałe czternaście lat podczas obozu letniego. Pamiętam, że wejść na Giewont zdecydowała się wtedy bardzo mała grupka uczestników i gdy wracaliśmy wieczorem do obozu, szliśmy ulicami Zakopanego i śpiewaliśmy We are the champions. Mając takie wspomnienia, nie dziwne, że będąc w kiepskiej kondycji emocjonalnej wybrałam Giewont. Chciałam znowu poczuć się championem ;-) Zdecydowałam się iść przez Strążyską. I szłam. Pogoda się zepsuła, ale trudno... Nawet lepiej, bo mało ludzi się wałęsało. Po drodze spotkałam Turystę, mężczyznę ok. 50. Stał taki zagubiony, zdezorientowany. Pozdrowiłam go i zapytałam, co się stało. Okazało się, że chciał iść na Kondratową, coś mu się poplątało i wylądował na Kalatówkach i stamtąd, zamiast się wrócić, Nad Reglami doczłapał aż tu i po drodze w deszczu cały przemókł i zgubił aparat fotograficzny. No... bida z nędzą. Dałam mu gorącej kawy z termosu, kanapkę i wyjaśniłam, jak ma się wydostać do cywilizacji. Ale zdecydował, w ostatniej chwili, że idzie ze mną na Giewont. To był Polak, ale od wielu lat mieszkający w Hamburgu. Inteligentny człowiek, któremu parę rzeczy w życiu wyszło, a parę totalnie nie. Ostatni raz w Tatrach był blisko trzydzieści lat temu. Nie mówił za dużo. Ja też nie. Jak już, to rozmawialiśmy o górach. 

Na końcówce drogi już dość mocno padało, lało nawet. Wahaliśmy się, czy iść, czy nie iść. Ale ja powiedziałam, że wchodziłam już kilka razy w różnej pogodzie i na pewno damy radę. Uśmiechnął się do mnie i ruszyliśmy. Trochę ludzi było, część turystów w klapkach... Do tej pory nie przestaje mnie to dziwić. W sumie to uważam, że ci ludzie docierając w takie miejsca w klapkach powinni być nagradzani brawami z jednej strony za bezmyślność, ale z drugiej za wytrzymałość... Ja sobie nie wyobrażam wejścia w klapkach nawet na Nosal. Umordowałabym się. I wtedy mi się brawura włączyła. Irytowało mnie to stanie, czekanie aż się jeden z drugim chwycą łańcucha. Przeszłam lekko bokiem, co robiłam już wcześniej, ale tym razem to było nierozważne bo mocno wyślizgane głazy po deszczu są dość niebezpieczne. I się poślizgnęłam... Zdążyłam tylko krzyknąć i wyłączyłam się. Tak, jakby ktoś zamroził na chwilę moje procesu poznawcze. Ale w sekundę później wsiałam już złapana za rękę przez... Turystę z Hamburga. Nic nie powiedział, nie komentował. Wciągnął mnie na górę i razem zdobyliśmy Giewont. Zrobiłam mu zdjęcie swoim aparatem fotograficznym, które potem mu przesłałam do Hamburga. Odesłał mi pocztówkę z podziękowaniami i z dopiskiem: do zobaczenia na szlaku. Niestety zapomniałam, jak miał na imię, a kartkę po czterech przeprowadzkach gdzieś zgubiłam... Nie wiem, jak to się stało, że on wtedy pobłądził na - w sumie - prostej drodze, a potem poszedł ze mną i był dokładnie, właśnie tam, gdzie ja wyrwałam do przodu, nie wiem, jak zdołał złapać mnie za rękę. Ale pamiętam ten moment, gdy mnie za nią trzymał.  Pamiętam jego niepokój w oczach pomieszany z ulgą.

Dokładnie pamiętam. 

I lubię patrzeć na ludzi, którzy trzymają się za ręce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz