W tym roku Tatry pokazały mi, że pewne rzeczy
są takie, jak są, czy je rozumiem, czy nie. Heraklit sformułował pojęcie –
enantiodromia: wszystko prędzej, czy później przechodzi w swoje przeciwieństwo.
Z żywego rodzi się martwe, z martwego żywe, z młodego rodzi się stare, a ze
starego młode, z przytomnego rodzi się śpiące, a ze śpiącego przytomne. Enantiodromia
to coś w rodzaju mety, na której wszystkie przeciwieństwa, sprzeczności są
etapami tego samego procesu. Człowiek oszołomiony miastem, pracą, projektami,
zadaniami powinien – chociaż raz na kwartał – wyruszyć w góry, żeby nieco
osłabła w nim motywacja do panowania nad otoczeniem, dominowania nad
rzeczywistością i podporządkowywania jej własnym potrzebom. W górach można
poczuć, że życie to nie nowy projekt, parametryzacja, hierarchizacja, ściganie
się i udawanie, że zajmujemy się rzeczami ważnymi… Góry uczą uważności,
odpowiedzialności i dają spokój.
Ja gór unikałam ponad dziesięć lat… Ale nie
dlatego, że uważałam, że nie mam czasu i muszę działać i zwiększać PKB. Bałam
się poczucia własnej bezradności w zderzeniu z moimi marzeniami, których
ogromna część ulokowana była w Tatrach (pisałam o tym). W te wakacje Tatry
również nie wchodziły w grę. Ale któregoś wieczoru moja Córa poprosiła, żebym
pokazała jej zdjęcia ze swoich wakacji i gdy wdrapałam się na drabinkę, aby
zdjąć albumy upchnięte na najwyższej półce szafy, to nie mogłam już oderwać
wzroku od tych okładek, które kryły zdjęcia z moich wypraw w góry. Stałam, jak
zaklęta. Jeśli ktoś czytał „Śmierć w Wenecji” Thomasa Manna i pamięta Gustava
von Aschenbacha, którego widok rudowłosego mężczyzny, który stał wsparty o kij
podróżny przed budynkiem cerkwi, skłonił do podróży to… zrozumie mnie… Widok
starych, obdrapanych okładek albumów wywołał we mnie burzę emocji. Targało mną
od prawej do lewej – od chcę, muszę do nie chcę, nie poradzę sobie, od
potrzebuję tego do – to jest bez sensu… Ale wreszcie moja Córka zdecydowała, że
ona też chce chodzić z plecakiem po górach i też chce zobaczyć Smreczyński
Staw, Giewont, Zawrat, Smoczą Jamę, Jaskinię Mylną… I pojechałam. Na krótko co
prawda, ponieważ głównym planem na wakacje były Węgry (o tym więcej tu), ale to
były cztery cudowne dni. Byłam, jak nowo narodzona. Dawno już nie miałam tyle
siły, energii. Przypominanie sobie ścieżek, szlaków… to była wielka radość,
szczególnie, że pewne rzeczy okazują się tak piękne i zapierające dech w
piersiach, jak dziesięć, czy nawet piętnaście lat temu! Zrobić zdjęcie własnej
Córce tam, gdzie kilkanaście lat temu chodziłam ja – to jest bezcenne
doświadczenie. Patrzeć, jak się uśmiecha i przystaje w miejscach, gdzie ja się
zatrzymywałam – miód na moje serce. Może kiedyś ona będzie chodzić po górach z
plecakiem i zawędruje tam, gdzie ja miałam plany, ale się nie udało.
Wąwóz Kraków |
Jedynym kłopotem było to, że pamiętałam
większość tras z punktu widzenia osiemnastolatki, o – no bądźmy szczerzy – dość
długich nogach (na pewno dłuższych niż nóżki 5-latki). Wąwóz Kraków w deszczu dla
Jasi to był teren dość trudny. Obiecałam jej Smoczą Jamę. Przed Smoczą Jamą
nawet się nie zawahałam. Wchodzimy? Wchodzimy! Jasia dzielnie pokonała drabinkę,
przy łańcuchach było już nieco gorzej, tym bardziej, że padał deszcz, ale… dała
radę! Zeskoczyła z ostatniej skały na w miarę stabilny grunt, uśmiechnęła się
od ucha do ucha i powiedziała z prawdziwą radością: zostałam taternikiem!
Smocza Jama, Wąwóz Kraków |
Góry nadal są stateczne, niewzruszone i
konieczne trzeba po nich chodzić! W przyszłym roku też pojadę. Małymi kroczkami
wrócę tam znowu.
Tylko ludzie już nie ci sami… Pamiętam, że na
szlaku ludzie się uśmiechali do siebie, pozdrawiali, dodawali sobie otuchy –
już nie dużo zostało! A teraz część osób idzie, jak zombi, przepycha się do
toalety w schronisku i ma pretensje, że obtarłaś butem jego / jej spodnie. W schronisku
na Hali Kondratowej czekałam grzecznie z Córką do toalety. Nagle Córa zaczęła
zgłaszać, że „już nie wytrzyma”. Pani – gdzieś piąta w kolejce – mówi, że
możemy wejść przed nią… Pan, który był przed Panią po kilku sekundach się
zreflektował i uznał, że też w sumie to możemy wejść przez nim… Ale trzy pierwsze
niewiasty w wieku tak, gdzieś po 20. twardo stały w kolejce, udając, że nie
widzą i nie słyszą, co się dzieje. Poszłyśmy, więc z Córką… za schronisko…Gdy ja chodziłam po górach ludzie się ze sobą
zaprzyjaźniali, łączyli w grupy i chodzili dalej razem. Teraz to nie jest
raczej częsta praktyka. Szkoda.
Ale ten wyjazd był mi potrzebny. Dotarł do mnie
mocno tekst jednej z piosenek (której nauczyłam moją Córkę): góry to ludzie, którzy je niosą w plecaku,
ludzie są jak góry, które noszą w sobie… No więc noszę w sobie te moje
góry, mam jeszcze kilka tras do przejścia i parę przejść do odbycia. Mam też w
życiu paru ludzi, którzy chcą chodzić po tych moich górach – dosłownie i
metaforycznie. I to jest piękne.
Wawóz kraków :) dla pięciolatki nie jest to łatwy teren na pewno :), pewnie córka po mamusi zostanie górołazem :)
OdpowiedzUsuńa nad smreczyńskim stawem byłem w czerwcu tego roku, trafiłem akurat w piękna pogodę, a nie często to się zdarza. Kto wie...może jeszcze wyruszysz na szlaki :)
Tomku, Córka póki co ma potencjał do bycia górołazem, wędkarzem, fotografem, karateką, muzykiem..., a czasem łobuzem, cwaniakiem i najeźdźcą ;-)
Usuń