poniedziałek, 9 czerwca 2014

Rachunek wariacyjny

Dziś – sprzątając – znalazłam jakąś starą kartkę z kalendarza, na której napisałam: 

Marta. Kim ona jest? 

A potem pada szereg przymiotników i funkcji, ale nic mi się nie podobało, bo wszystko jest w końcu pokreślone i pomazane. I na samym dole znajduje się dramatyczne: 

Nie znam jej.

To pytanie niezdrowo nie daje mi spokoju z wielu różnych powodów. Gdy byłam nastolatką to powracało do mnie ze zdwojoną siłą co wakacje. Szczerze mówiąc niespecjalnie lubiłam wakacje. Nie czekałam na nie. Przerażały mnie. Ogromnie deprymujące uczucie wyzwalał we mnie przymus kolekcjonowania określonych wrażeń, którymi potem należało się dzielić z koleżankami, siedząc na trzepaku, albo spacerując wokół blokowiska. Wakacje to miał być czas, gdy wyzwoleni od szkolnego reżimu mieliśmy pokazywać swoje prawdziwe „ja”, być sobą. Wywoływało to we mnie odruch wymiotny i skutkowało tym, że w pierwszy dzień wakacji budziłam się z uczuciem ścisku w gardle i klatce piersiowej oraz poczuciem pustki w głowie i ogólnej beznadziei. Chyba po prostu za dużo deliberowałam nad tym swoim prawdziwym „ja”. Pytanie: kim jestem? – świdrowało mi czaszkę i wyjeżdżając na letnie obozy czułam to przemożne ciśnienie, aby wreszcie się coś zmieniło, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, dopatrzył się w mojej osobie tego całego „ja”, o którego istnieniu ja sama nie bardzo wiedziałam coś więcej. 

Teraz, gdy się nad tym zastanawiam to dochodzę do wniosku, że traciłam czas próbując się dopasować i odnaleźć w czymś, czego nie czułam. Nie miałam się wówczas za bardzo od czego wyzwalać, ponieważ szkoła nigdy – z małymi wyjątkami – mnie nie zniewalała. Lubiłam się uczyć, uwielbiałam czytać i pisać. Fascynowały mnie lektury ponad mój wiek. Zamykałam się w świecie książek, w świecie cudzych słów, uczuć i myśli. Byłam nieśmiała, niepewna siebie i nie potrafiłam zabierać publicznie głosu. Paraliżowało mnie to. Czułam wtedy, jak wali mi serce i drżą ręce. Nieważne, czy miałam wypowiadać się na forum klasy, czy w przedziale pociągu pełnym nowych osób, jadących razem ze mną na wakacje. Nigdy nie potrafiłam zebrać dobrze myśli i zastanawiałam się zbyt długo, jak to co powiem zostanie odebrane, co pomyślą sobie inni, gdy na przykład oznajmię, że nie mam ulubionego zespołu muzycznego, za to mam całą masę… ukochanych książek. Bałam się oceny, ciągle niepokoiłam się, że zostanę uznana za dziwoląga, którym zresztą sama się czułam i totalnie nie akceptowałam tego, jaka jestem. Nie miałam odwagi przyznać się, że zamiast na imprezę wolę pójść do teatru i kieszonkowe odkładam, żeby po raz trzeci wybrać się, na przykład, na "Ślub" Witolda Gombrowicza w reżyserii – dla mnie niedoścignionego wzoru wizjonera –  Jerzego Grzegorzewskiego. Ostatnio odgrzebałam w mojej kolekcji programów teatralnych właśnie ten i przypomniałam sobie, co mnie w nim urzekało...

Dla Grzegorzewskiej ważna była nieoczywistość, pewnego rodzaju osobliwość. Mariusz Żurawski (historyk teatru) w audycji dla Radiowej Dwójki z dnia 27. lutego 2013 roku powiedział, że dla Grzegorzewskiego istotne było to, aby aktor przestał działać według tego, co wbijali mu do głowy w szkole. Nie potrafiąc tego wtedy uchwycić, chyba właśnie za to go tak podziwiałam – za tę jego buńczuczność, uleganie fascynacjom, działanie wbrew logice… Mógł sobie na to pozwolić. Chciałam przez moment się tak poczuć. Każdy ma jakiegoś idola w młodości. Jakkolwiek może się to wydawać abstrakcyjne - to był mój.

                                        Jerzy Grzegorzewski, zdjęcie ze strony: www.teatrywarszawa.com

Bywało, że Grzegorzewski traktował aktora przedmiotowo, korzystał z niego. Jednak jednocześnie często poszukiwał w sztuce miejsca, które pozwoliłoby pokazać aktorowi to, co sprawiało, że się wyróżniał. Jeśli ktoś potrafił grać na pianinie, stawać na rękach, zakręcić salto to Grzegorzewski próbował, nawet czasem uważając to za konieczność, tak zintegrować daną umiejętność z treścią dramatu, aby mogła być na scenie wykorzystana. Zwracał on uwagę na coś, czym inni reżyserzy mogli być zupełnie nie zainteresowani, co by pominęli w kompletowaniu obsady i reżyserowaniu sztuki. Ale Grzegorzewski poszukiwał i w sztuce, i w aktorze swoistego... rachunku wariacyjnego. On nieustannie oscylował między różnymi ekstremami. Byłam w tym zakochana, w tych ekstremach właśnie i w nim samym też może (!), a jednocześnie wiedziałam, że w realnym życiu – poza teatrem – nie do przyjęcia jest chwiejność i liczy się raczej kohezja, która była mi totalnie obca.

Jeśli chodzi o "Ślub" to nadal niezwykłe jest dla mnie odwrócenie ról, które zastosował Grzegorzewski wprowadzając zmiany w pierwotnie zaplanowanej obsadzie "Ślubu". Dekonstruując obsadę osadził on lepiej całą sztukę w Gombrowiczowskim założeniu, że „wszyscy ci ludzie nie wypowiadają siebie bezpośrednio; zawsze są sztuczni; zawsze grają.” Kim więc oni są? Czy są sobą? Czy siebie znają, albo chociaż rozpoznają?

Dla mnie najciekawszą postacią w "Ślubie" jest Pijak, szatańskie alter-ego głównego bohatera. Pijak Wojciecha Malajkata balansował niebezpiecznie na granicy komizmu i kiczu oraz melancholijnej refleksji. W całej grze aktorskiej Malajkata (uważam, że to była jedna z lepszych jego ról) czuć było przenikanie się formy i treści. Było tak, jakby przeniósł w sposób fizykalny na scenę stwierdzenie Gombrowicza, że dramat zachodzi między tym, który krzyczy, a własnym jego krzykiem. Gdy Pijak Malajkata pytał: Czy widzisz palec ten? - nie potrafię tego w żaden sposób racjonalnie wyjaśnić, ale dostawałam gęsiej skórki. Scena z Palcem utkwiła mi w pamięci aż do dzisiaj. Nie wiem, co w niej jest takiego, że aż tak mocno zaprząta moją uwagę, ale na hasło "Ślub: Gombrowicza zawsze najpierw widzę Malajkata i… Palec. Może to przez prześmiewcze pokazanie tego, że desperacko poszukujemy integralności, a człowiek jest z natury swej raczej zdekomponowany, fragmentaryczny i może nawet zdezorientowany własną niespójnością. Henryk najpierw woła: On umyślnie wyciągnął ten palec, żeby wszystko w głupotę przemienić – a ze mnie zrobić wariata! Ale naraz, za chwilę dosłownie, stwierdza: I ja też go widzę! O cóż za głębia, cóż za mądrość! Jakbym w tysiącu widział się luster! Twój-mój palec! 

Cała sztuka uwydatnia katastroficzny wymiar osobowości człowieka, którego nie sposób domknąć w tym, jaki jest i jaki może się stać. I właśnie tę katastroficzność Gombrowicz każe wręcz z podnieceniem witać. I mnie wtedy aż korciło, chciałam pozwolić sobie na dezintegrację i nie "trzymać się w ryzach". 


                                                              Autor plakatu: Franciszek Starowieyski
W tamtym czasie nie było jednak obok mnie nikogo, kto pozwoliłby mi poczuć się swobodnie z tym, jak myślę, co lubię, co sprawia mi przyjemność, w czym się czuję bezpiecznie i pewnie. Dopiero w klasie maturalnej trafiłam na wyjątkową nauczycielkę, która prowadziła fakultet z wiedzy o kinie. Ona „przejrzała mnie na wylot”. Nieoczekiwanie ktoś wprost mówił mi, że nie muszę „pasować”, że nie muszę myśleć, jak mi się wydaje, że jest właściwie, że nie muszę nawet trochę starać się odgrywać, kogoś kim nie jestem tylko po to, aby współbrzmieć z całą resztą świata i zyskać jego aprobatę. Ni stąd ni zowąd ktoś dawał mi przestrzeń do bycia mną, taką niepasująca, nadwrażliwą, wręcz neurotyczną, desperacko poszukującą zrozumienia i zbyt wiele mówiącą o swoich emocjach. Nagle ktoś nie uważał, że trzeba mnie leczyć z depresyjnych myśli przeplatanych wybuchami ekscytacji wobec cudzych poglądów, czy z pewnego rodzaju emocjonalnego bezładu. Niespodziewanie ktoś mnie nie pouczał, co wypada, jak należy myśleć, czuć, zachowywać się, jaki jest społeczny porządek. I do tego wszystkiego ten ktoś mnie słuchał. Mnie. Ona mnie słuchała i naprawdę chciała słyszeć, co mam do powiedzenia. Miała dla mnie czas, nie śpieszyła się i była zainteresowana tym, co mówię, piszę i co próbuję przekazać. Nawet, gdy kwestionowała moje widzenie określonych spraw, nawet gdy wskazywała inny kierunek to powtarzał mi do znudzenia, że… mam swój styl. I w tym, jak piszę, i w tym jaka jestem.Wierzyła we mnie, ale jednocześnie... bała się o mnie. Pamiętam, jak powiedziała mi, że ja potrzebuję w życiu "niszy", w której mogłabym bezpiecznie się schować. Nauczycielka ta wysoko, choć nie bez dozy konstruktywnego krtycyzmu, oceniała moje eseje i publicznie mnie chwaliła, czego nie byłam w stanie znieść i czasem, gdy wiedziałam już, że odda za chwilę moją pracę – wychodziłam z sali pod byle pretekstem. Na tę chwilę uciekałam, aby nie słyszeć tych pozytywnych rzeczy o sobie. Nie potrafiłam ich przyjąć, wydawało mi się, że to nie o mnie. W każdym razie teraz już – co prawda jedynie na krótkie chwile – zrzucam wszystkie moje maski i bywam chwilę "u siebie", gdzie jestem nieoczywista, czasem bezmyślna, w rozpadzie, w rozkładzie, w bałaganie wewnętrznym.


                                                    Zdjęciez: http://zlodziejkaczasu.pinger.pl/m/5317761

Nie wiem, czy ktoś mnie taką lubi, albo chociaż toleruje..., nie wiem nawet, czy ktoś doczytał do tego miejsca, ale ja chyba nawet odrobinę doceniam tę Martę i jej różne wariacyjne warianty... o! A wszystkich namawiam do (ponownej pewnie) lektury "Ślubu"!

5 komentarzy:

  1. No, ktoś lubi, nawet bardzo, we wszystkich wariantach. Choć z niektórymi nie łatwo obcować :* Ale łatwe przyjaźnie nie są zwykle wiele warte, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zależy, jak się zdefiniuje te "łatwe przyjaźnie", bo mi łatwiej przychodzą trudne i je bym nazwała łatwymi, a takie "łatwe-łatwe" to raczej luźne znajomości są i na miano przyjaźni raczej nie zasługują, poplątałam, ale mam nadzieję, że jakiś sens ogólny jest przynajmniej ulotnie wychwytywalny ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zainteresowało mnie na tyle, że przeczytałem do końca. Zaiste masz swój styl :-)

    Swoją drogą teraz dopiero jasne się dla mnie robi co ludzie rozumieją pod pytaniem "kim jestem". Dla mnie to pytanie oznaczało pytanie o to czy jestem ciałem czy duchem, czy może jeszcze czymś innym? Jaka jest podstawa mojego bytu? Ostatecznie po długim flirtowaniu z buddyzmem doszedłem do Arystotelesa i sądzę, że jestem substancją - czyli pewnym złożeniem materii i formy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Poza tym lubię Cię we wszystkich do tej pory poznanych wariantach i moja żona też :-) :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię to Twoje "zaiste" :-) i wiesz co... wierzę, że kiedyś pojmiemy caaaałą filozofię grecką ;-) no a Ty jeszcze chińską!

      Usuń